Na koniec ważnego etapu badań dietetycznych w Australii, zaledwie parę dni temu, mieliśmy ponownie zawody na 10 000m na stadionie. Słonko prażyło, gotowych  do startu było 40 chodziarzy z całego świata, wcześniej była wyznaczona duża pula pieniędzy do podziału między najlepszych… Jednym słowem (no… może dwoma): duża motywacja (i opalenizna).

Gdy inni się rozgrzewali, ja w tym czasie siedziałem na ławce i powtarzałem… mantrę! W ten sposób z pełną premedytacją chciałem powtórzyć to, co zrobiłem przed olimpijskim startem w Rio. Specjalnie starałem się podnieść poziom napięcia emocjonalnego i fizycznego, aby przeprowadzić imitację poważnych zawodów. Startuję rzadko, bo ostatnio zaledwie 2-3 razy w roku, dlatego zauważam u siebie brak tego typu stresującego bodźca. Dlaczego to zrobiłem? Dlatego, że trening mentalny również jest składową przygotowania do zawodów. Informacja, która po nim zostanie, utrwali się we mnie równie mocno, jak wysiłek fizyczny poprzedzający starty.

Zanim do tego doszedłem, popełniłem po drodze chyba wszystkie możliwe błędy. 10 lat temu po raz pierwszy w życiu miałem ogromną szansę zdobyć medal mistrzostw Polski (Ogólnopolska Olimpiada Młodzieży w 2007 roku). Zawody były rozgrywane w moim rodzinnym Szczecinie. Nocowałem wtedy w budynku stadionowym, tuż przy trybunach, żeby być blisko startu. Przybyli znajomi, rodzina…
A ja poniosłem sromotną klęskę.

Dlaczego?

Tak bardzo się denerwowałem, że rano w dniu startu wymiotowałem. To jak gwóźdź do trumny; iść osłabionym na start. I to jeszcze na 10km. 25 kółek po stadionie. Doszło dodatkowe przerażenie; W jakiej będę dyspozycji? Czy poradzę sobie z rywalami? czy dam radę w ogóle ukończyć dystans?

Teraz wiem, że zamiast myśleć o tym, co mnie czeka, powinienem był skupić się na rutynowym przeprowadzeniu rozgrzewki, powtarzalnych czynnościach, odizolowaniu się od tych osób, które przelewają na mnie presję i działają deprymująco.
Wtedy jednak nie byłem w ogóle przygotowany na ten poziom stresu. Błądziłem po omacku i nie znalazłem nigdzie pomocy. Musiałem do pewnych rzeczy dojść samemu. Myślę, że ostatecznie poszło mi nieźle, skoro niedawno nieskromnie stwierdziłem, że start na Igrzyskach Olimpijskich nie spędził mi snu z powiek. Był to silny stres, ale kontrolowany.

Czyli właściwie w 10 lat z postawy skrajnie lękowej przeszedłem do kontrolowanego stanu pobudzenia fizycznego i emocjonalnego.

Oto mój przepis na olimpijski spokój w czasie zawodów i treningów:

  • Muszę znać zachowania i sytuacje, które wyprowadzają mnie z równowagi, a także rozpoznawać sygnały, że coś idzie w złym kierunku. Czyli dla przykładu: mimo że ważne jest dla mnie wsparcie innych, poszedłem za radą psychologa sportowego i nie korzystam z serwisów społecznościowych, nie czytam smsów przed ważnymi startami. To sprawia, że nie czuję na sobie presji otoczenia.
  • Skupiam się na jak najlepszym wykonaniu zadania, a nie efekcie końcowym. Wtedy jestem najbardziej efektywny. Przyszłości nie da się dokładnie przewidzieć, a w sporcie wydaje się to wręcz niemożliwe. Bo jak często okazuje się, że to co nie miało prawa się wydarzyć rzeczywiście ma miejsce? Staram się żyć w teraźniejszości i po prostu wykonać zadanie, zamiast zastanawiać się nad przyszłością. To nie tak, że krzyczę „cała naprzód” i pruję jak oszalały do mety z nadzieją, że może się uda. Racjonalnie rozkładam siły i ignoruję sprawy zbędne takie jak wyprzedzenie tego, czy innego zawodnika. Realizuję swoją taktykę. Ostatecznie wszystko może się zdarzyć.
  • Poprzedni punkt łączy się bezpośrednio z nałożonymi celami i oczekiwaniami. Od jakiegoś czasu właściwie nie mam innych oczekiwań, niż dać z siebie wszystko. Jeżeli kończę zawody na 4 miejscu i daję z siebie wszystko, to jestem szczęśliwy. Wydaje mi się to słuszne, bo rzeczą niemożliwą jest dać z siebie więcej niż 100%.  Jestem typem, którego napędza samorealizacja, a nie rywalizacja. Dlatego bardzo ważne jest, aby odpowiedzieć sobie na pytanie „Co chcę osiągnąć?”.
  • Tworzę rutynę startu i ciężkich treningów; wiem co zjeść na kolację, śniadanie, kiedy przygotować napoje. Niestety często na nową sytuację i odejście od normy reaguję stresem, czasem lękiem, dlatego nauczyłem się tworzyć rytuał startu. Przygotowuję te rzeczy automatycznie i dokładnie wiem co mam robić. Nie dopuszczam do sytuacji, że już muszę wyjść na rozgrzewkę, a nie mam przygotowanego „serwisu” itp. Dzień przed startem kładę się spać ze spokojną głową, że wszystko mam załatwione; taktykę, napoje, żele, ubrania, koła ratunkowe…
  • Mówienie do siebie; czy to w myślach, czy szeptem nie jest głupie. Mimo, że bywa wyśmiewane, jest wspaniałym narzędziem do podtrzymywania się na duchu i budowaniu pewności siebie (włączając w to znaną z „Władcy pierścienia” frazę „my preciousssss”). Wewnętrzny dialog pomaga mi przezwyciężyć trudności i wytrzymać jeszcze chwilę dłużej, kiedy wydaje mi się, że już opadam z sił. Czasem odwracam swoją uwagę od tego co się dzieje i powtarzam mantrę, nucę piosenkę (to może być naprawdę cokolwiek!). Innym razem koncentruję się na tym, jak się czuję powtarzając „jest ok, dam radę!”, „no dobra, jeszcze tylko 40km do mety! ;)”.
  • Jedną z najważniejszych rzeczy zostawiam na koniec: na krótki okres przed startem autentycznie wierzę, że jestem przygotowany najlepiej jak to było możliwe. Niczego już nie poprawię, mocnym treningiem mogę sobie jedynie zaszkodzić. Dlatego spokojnie podchodzę do treningów i odpoczynku. Te przekonanie wpływa bardzo korzystnie na odpowiednie nastawienie umysłu w trakcie startu. Skoro jestem przygotowany, to dam z siebie wszystko. Nie mam żadnych wątpliwości.

Część z wymienionych trików wpływa na bardzo cenną umiejętność budującą tzw. „mindset”, czyli odpowiednie nastawienie. Jeszcze inne uodparniają mnie na stres, lub go znacząco zmniejszają. Jednak ogólnie są to moje elementy treningu mentalnego stosowane podczas treningów i startów. Poza wymienionymi robię jeszcze kilka rzeczy, które opiszę w przyszłości; np. relaksację, ułatwianie zasypiania. Aktualnie nie robię prawie wcale wizualizacji, która jest kluczowa dla wielu zawodników. Wiem, że jeszcze mogę się mnóstwo nauczyć i cieszę się na samą myśl o tym.

Większość osób zaczyna zastanawiać się nad takim treningiem dopiero gdy zbliża się start a oni bledną ze strachu. Niestety zwykle jest już zbyt późno na jakąkolwiek zmianę. Trening mentalny jak każdy inny wymaga czasu i jest skuteczny dopiero, gdy stanie się naszą integralną częścią. Dlatego mimo, że większość z nas ma swoje starty dopiero na wiosnę, już teraz warto się pochylić nad treningiem głowy. Bo wszyscy dobrze wiedzą, że to nie tylko nogi biegają.

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.