BMW Półmaraton Praski, to impreza dla tych, którzy kochają solarium i lubią jajka na twardo (bo w taki upał białko ścina się samo, niemal natychmiast). To już druga edycja, której głównym patronem biegu było pełne słońce, fata Morgana i mini-tęcze produkowane dzięki natryskom ustawionym wzdłuż trasy. To również bieg dla tych, którzy nie znają słowa pokora i nie wiedzą czym jest samoświadomość ciała.
Trasa
Z mojej perspektywy... trudna. Dokładnie dwie agrafki (czyli ostre nawroty, przez które wytraca się prędkość), kilka lekkich podbiegów i przede wszystkim 80% trasy, która prowadzi przez drogę szybkiego ruchu. Z tego punku widzenia Półmaraton Praski poleciłbym wszystkim tym, którzy kochają miejską dżunglę i potrafią wyłączyć swoje myślenie choć na kilka minut. Umówmy się jednak, że jeśli biegniesz na maksa i zależy Ci na czasie, to raczej nie masz przestrzeni na to, aby obserwować przyrodę więc de facto, nie ma to większego znaczenia gdzie konkretnie biegniesz. Chodnik w Warszawie niewiele różni się od tego w Nowym Jorku, dlatego nie ukrywam, że startowanie w biegach masowych coraz mniej zaczyna mnie bawić, a coraz bardziej odczuwam potrzebę obcowania z naturą, bez pośpiechu, za to w komfortowym i przyjemnym tempie. Każda pasja ma swoje etapy.
W dużym skrócie, trasa pozwalała (mimo wszystko) na osiąganie bajecznych prędkości i dobrych wyników.
Organizacja i atmosfera
Wody nie zabrakło. Jedzenia też. Natryski przyjemnie schładzały eksplodujący od ciepła mózg. Kibiców jak na lekarstwo. Tradycyjnie już byłem świadkiem frustracji mieszkańców dojeżdżających do posesji:
- Panie Władzo, ja muszę do pracy jechać! Niech sobie poboczem biegną pojeby pieruńskie.
- Oszaleję. Coraz ciaśniej w tym jebanym mieście, a na dodatek co tydzień jakiś bieg. Do lasu wypierdalać!
Dialogów nie zmyśliłem, sens oryginalnej wypowiedzi został zachowany. Epitetów nie będę wykropkowywać, bo kocham polski język z jego całym inwentarzem. Nie dziwię ludzkiej frustracji, bo pewnie sam bym się zdenerwował. Co chwila masy krytyczne, biegi, pikiety, marsze… Taki urok stolicy. Dobrym posunięciem ze strony organizatorów było przeniesienie mety do Parku Skaryszewskiego. Przyznam się, że dzięki temu zabiegowi czułem się trochę tak, jakbym finiszował w Central Parku (prawie). Poza tym można było odpocząć na trawce wśród zieleni. Iście piknikowy nastrój!
Przed startem.
Podsumowując: bieg został zorganizowany bardzo dobrze, przynajmniej z perspektywy gościa, który finiszował w pierwszej 50. Niczego mi nie brakowało i nie ma się do czego przyczepić. Jedyne czego zabrakło, to atmosfery i ducha biegania, ale… ja mam wysokie wymagania i jestem przyzwyczajony do luksusu, także moja opinia to... tylko moja opinia! Z pewnością dzisiejszy start to dobry trening przed Maratonem Warszawskim. A poza tym, ponownie, jeśli zależy Ci na śrubowaniu rekordów, to dobrze jest doświadczyć biegu w piekarniku i w trudnych warunkach, aby potem mieć punkt odniesienia. W myśl zasady: im trudniej na treningu, tym łatwiej na starcie docelowym.
Neofici
Karetka pogotowia miała sporo pracy. Co chwila ktoś mdlał. I wiecie co? To dobrze, dopóki… nie ma zgonów. Choć jak pokazuje przykry incydent z Biegnij Warszawo, to nie wyciągamy wniosków. Generalnie człowiek to istota, która nie lubi się uczyć na cudzych błędach więc sama musi ich doświadczać, aby się nauczyć. Omdlenia zazwyczaj biorą się wtedy, gdy nieprecyzyjnie oszacujemy nasze możliwości albo mimo złego samopoczucia napieramy do przodu jak konie z klapkami na oczach. W imię… No właśnie nie wiem czego. Brak samoświadomości ciała, brak pokory, popełnianie kardynalnych błędów takich jak nieschładzanie się, brak regularnego nawadniania czy zbyt szybkie tempo, to w świecie amatorów standard. Dlatego… dobrze! Cierpcie, dostawajcie po dupie i bierzcie 100% odpowiedzialność nie tylko za swoje zdrowie, ale i życie. Tego między innymi uczy bieganie.
Żeby nie było… sam nie jestem idealny i musiałem dostać sporo lekcji, aby bardziej czuć swoje ciało. Gorzej jednak jak popełniasz jakiś błąd, a następnie nie wyciągasz z niego lekcji na przyszłość. Twoja sprawa.
Komentarz do mojego startu
Bieg potraktowałem treningowo i nie nastawiałem się na fajerwerki. Zacząłem wolno (jak na mnie) i zależało mi na czasie w granicach 1h25’. Do 10 kilometra biegłem w równym tempie 4’02’’/km. Tuż po tym, czułem się za dobrze i postanowiłem przyśpieszyć. Niestety mój zegarek zwariował przez upał więc przez 90% trasy biegłem na wyczucie, nie wiedząc w jakim tempie przemieszczam swoje cudowne ciało. Ostateczny wynik na mecie to 1h23’21’’. Ostatnie 10km pokonałem w tempie 3’52’’, a ostatni kilometr śmignąłem w 3’30’’ i dałem sobie popalić. Na mecie nie byłem zmęczony, a to dobry prognostyk przed moim ulubionym maratonem warszawskim. Tak czy inaczej… to dobry moment, aby oficjalnie napisać, że od 2 lat nie trenuję wyczynowo. Zwyczajnie nie chce mi się mocno trenować i zdecydowanie wolę bieganie dla przyjemności, a nie bieganie na czas. Choć jedno z drugim można rzecz jasna łączyć, to jakoś tak się składa, że po prostu mi się nie chce i jara mnie co innego. Piszę o tym dlatego, bo wciąż wiele osób dowartościowuje się poprzez fakt wyminięcia mnie na biegu... Aaaaaaahhh Ci biegacze! :)
Dyskusja