Gdyby ktoś kilka tygodni temu zaproponował mi przygodę na trasie trailowego biegu w Chamonix u podnóża Mont Blanc, to brałbym w ciemno. Będąc jak zawsze szczerym wobec Was i siebie, to... sama myśl o podróży wywołuje we mnie lekki niepokój. Dlaczego? Takie życie freelancera. Z jednej strony jesteś niezależny, a z drugiej to nie ciepła posadka, gdzie niezależnie od tego czy stoisz czy leżysz, to i tak Ci się należy. Tutaj trzeba zabiegać o swoje a w moim zawodzie zarobię tyle ile wybiegam z moimi zawodnikami (dosłownie). Podróż to dla mnie wyjście poza strefę komfortu i najlepsze jest to, że niezależnie od doświadczenia w tej materii, przed każdą podróżą czuję ten sam strach przemieszany z lękiem. Przed każdą dłuższą wyprawą czuję się jak debiutant i to chyba w tym wszystkim jest najbardziej seksi. Jak pewnie się domyślacie, adrenalina i chęć doświadczenia życia w pełni są bardzo uzależniające. Pokonaj strach, a zobaczysz piękny świat - mówią mądrzy. Dlatego wbrew rozsądkowi, słysząc o możliwości startu w Chamonix niemal natychmiast zabukowałem bilet i zarejestrowałem się na legendarny już Maraton du Mont Blanc, w ramach którego rozgrywają się biegi na 10, 23, 42 i 82 kilometry. Tym razem zrezygnowałem z ultra i postanowiłem zostawić trochę potu na trasie najkrótszego dystansu.
 
Chamonix... Szamoni to przecudowna francuska mieścina, która zachwyca widokami, nieśpieszną atmosferą, krystalicznie czystym powietrzem i niewyjaśnionym przekonaniem, że wszystko w Twoim życiu jest takie jak być powinno. Tak czuję. Już od samego początku pobytu w Szamoni wszystko mi sprzyjało. Najpierw zarezerwowałem losowo wybrany pokój, który jak się okazało znajdował się (UWAGA!) 400 metrów od linii startu, a potem zaliczyłem jeden z najlepszych biegów w swoim życiu. Oczywiście totalnie się tego nie spodziewałem.

Co poniedziałek wracam do biegania

Od prawie dwóch lat nie mogę wrócić do normalnego treningu. Co to znaczy, że nie trenuję normalnie? Dla mnie normalne treningi zakładają przygotowania pod konkretny biegowy cel, a to wszystko jest skoordynowane przez przemyślany plan treningowy, nadzorowany przez trenera rzecz jasna. Tak bardzo poświęciłem się trenowaniu innych, że trudno znaleźć mi energię dla samego siebie. Wiem jednak, że wszystko jest kwestią priorytetów, chęci i samodyscypliny, a ten mój brak czasu i siły to tylko marna wymówka mojego umysłu. Motywacja i cel, na myśl którego przyśpiesza Ci serce to klucz. U mnie z tymi hasłami było ostatnio bardzo różnie. Najgorsze jest to, że "ostatnio" trwa niecałe dwa lata, a ja mniej więcej co poniedziałek podejmuję decyzję o tym, że wracam w końcu do biegania. Nawet nie wiecie jakie to frustrujące. Jestem motywacją dla innych, a nie potrafię dla siebie. Poza tym jeśli obiecujesz coś sobie i notorycznie tej obietnicy nie dotrzymujesz, to z czasem przestajesz sobie ufać. A od zaufania do samego siebie zaczyna się wszystko.

Koniec marudzenia. Zacznijmy od startu. Na starcie biegu na 10km zameldowało się prawie 1500 biegaczy. Atmosfera na starcie jak się można domyśleć była rewelacyjna. Dużo uśmiechów, zero napinki i jeszcze więcej dobrej energii. Stanąłem w pierwszej linii. Pomimo świadomości, że nie będę w stanie walczyć o podium, postanowiłem, że pobiegnę przez pierwsze kilometry z elitą. Zdroworozsądkowo nie miało to żadnego sensu, ale stwierdziłem, że nic nie ryzykuję. Wiedziałem też, że niezależnie od swojej formy dam radę utrzymać się w czubie przez pierwsze 3-4 kilometry, a dalej... Zobaczymy. Zapytacie: po co? Brakuje mi ścigania na najwyższym poziomie. Jestem od tego uzależniony. Jeszcze dwa lata temu na niemal każdych zawodach ulicznych w Polsce walczyłem o podium albo przynajmniej o top 20. Rywalizacja z samym sobą i wygrywanie ze swoim wewnętrznym głosem, który przeraźliwie skamle NIE MAM SIŁY, zawsze dawało mi mnóstwo energii do życia. Doskonale wiem, że moje ciało jest odzwierciedleniem mojej duszy, dlatego im lepiej czuję się w swoim ciele, im bardziej wytrzymały i silny jestem, tym łatwiej pokonuję trudy życia codziennego. Mając silne ciało zwyczajnie bardziej ufasz sobie, Twoja pewność siebie rośnie, a dotlenione ciało chce... bardziej żyć. Chyba już każdemu trenującemu przewinął się motywujący obrazek, na którym czytamy:

Twoje ciało to Twój jedyny i prawdziwy dom. Zadbaj o nie!

Ruszyliśmy. Od samego początku tempo było wysokie i nie biegło mi się łatwo. Raz, że nie jestem przyzwyczajony do biegania w górach, a dwa, że nie biegam ostatnio na wysokich obrotach. Trudno. Dla mnie cierpienie na trasie biegu jest magiczne, bo oczyszczające. Im mocniej cierpię, tym więcej złości wyrzucam, ale dzisiaj... to ewidentnie przegiąłem. Już po 3 kilometrach dyszałem jak stary Jelcz jadący pod górę. Pech chciał, że od trzeciego kilometra zaczęła się najtrudniejsza część trasy, czyli mniej więcej 2 kilometrowy podbieg, gdzie nawet podchodzenie było ogromną sztuką. Mimo demonów w mojej głowie, które nie chciały się męczyć postanowiłem, że będę biec i nie pozwolę sobie na marsz. Taki trening dla głowy. Bolało diabelsko. Piekące uda, palące płuca, górski skwar i pot spływający do oczu. A to dopiero początek podbiegu... Zachciało mi się górskiego biegania! Robiłem wszystko, żeby odwrócić uwagę od bólu. Zastosowałem technikę wdzięczności, która polega na tym, że po prostu dziękujesz za to, że... cierpisz. Dziękujesz za to, że masz na tyle sprawne płuca, które przyswajają tlen, dziękujesz za zdrowe nogi, ekonomiczne serce i za fakt, że znalazłeś się w jednym z piękniejszych miejsc jakie kiedykolwiek widziałeś. Poza tym starałem się skupiać wyłącznie na kolejnym kroku. Nie myślałem zbyt wiele o tym ile za mną i ile przede mną. Takie mistyczne tu i teraz, ale doświadczane w biegu.

Połowa za mną. Jestem cały opluty i wyję z bólu. Po co? To odruch bezwarunkowy, ale bardzo pomocny. W moim dotychczasowym bieganiu najsłabszym mięśniem mojego ciała był mózg. Pomimo świetnych treningów, niemal nigdy nie pokazałem swojego potencjału. W branży na takich jak ja mówi się pogardliwie: mistrzowie treningu. Mocne nogi, ale słaba głowa. Zapierdalasz na treningach, dajesz dupy na zawodach.

Do tej pory nie potrafiłem nad tym pracować, ale tym razem zmobilizował mnie fakt, że kiedyś trzeba dorosnąć i że w końcu musi nadejść ten moment, w którym jesteś w stanie wygrać z tym małym skurwiałym głosem, który mówi Ci, że musisz zwolnić, bo jesteś za słaby. Ten głos towarzyszy mi nie tylko w trakcie biegania, ale i na co dzień. Znacie go?

Dzisiejszy bieg pod tym względem był śmieszny, bo... nie miałem prawa być silny. Powtórzę: od prawie dwóch lat biegam jak emeryt i nie trenuję jak niegdyś. Z tego też powodu poprzeczka, którą sobie postawiłem w Chamonix była zawieszona absurdalnie wysoko. No cóż... nigdy nie ma dobrego momentu na zmiany. Są jednak w życiu takie momenty, w których masz pewnych rzeczy tak dość, że na samą myśl o nich bierze Cię na wymioty. Ja trochę czułem, że już dawno przekroczyłem jakiekolwiek granice dobrego smaku, a wokół siebie nie było już miejsca żeby nie wdepnąć treści, które tworzy żołądek.

Wyję z bólu. Po dwóch kilometrach absolutnej agonii zaczął się zbieg. Wbrew pozorom zbieganie jest zdecydowanie trudniejsze od wbiegania. Przy zbiegach trzeba mieć jaja, bo ponownie trzeba pokonać strach przed dużą prędkością i możliwością upadku, czyli... męczysz się nie tylko mięśniowo, ale i psychicznie, bo musisz się niesamowicie koncentrować na każdym kolejnym kroku. Zbiegając byłem na mniej więcej 50 pozycji. Większość osób zjadała mnie na podbiegach, co dodatkowo nie działało motywująco.

Całe jednak szczęście, że w zbieganiu czuję się mocny nawet bez specjalnego treningu.

Szósty kilometr. Złapałem drugi oddech i zyskałem mnóstwo energii wyprzedzając po kolei 20 osób na zbiegach. Zasuwałem naprawdę konkretnie, a po pokonaniu kryzysu zacząłem się czuć bajecznie. Jak opisać to uczucie? Mniej więcej tak, że czujesz jedność swojego ciała, umysłu i ducha. Biegniesz bez żadnych myśli, nic Cię nie rozprasza. Medytujesz nawet nie wiedząc o tym, że medytujesz. Po prostu fruniesz przed siebie i doświadczasz biegania na poziomie na co dzień nieosiągalnym.

Mam 2 kilometry do mety. Na trasie coraz więcej kibiców, co daje dodatkowej motywacji. Raz zbieg, raz podbieg, raz płasko. Krzyczę wszem i wobec. Nie potrafię nad tym zapanować. Jestem cały zapluty, modlę się o metę i powoli czuję, że mnie odcina. Znów zbieram się w sobie i postanawiam obrać najbliższy cel. Jest nim gość, który od samego początku biegnie przede mną. Nadchodzi kolejny zbieg. Podejmuję decyzję, że spróbuję go wyprzedzić. Atakuję. Siedzę mu na plecach przez dobre 2 minuty, ale nie chce mnie puścić, a co gorsza jest na tyle mocny, że co chwilę zwalnia i przyśpiesza, czyli jednym zdaniem gra ze mną w kulki. Nie wytrzymuje. Na kolejnym zbiegu jest już mój. Przez kolejne 500 metrów znów walczymy ze sobą, ale tym razem jestem silniejszy.

Ostatni kilometr. Dosłownie słaniam się na rozpędzonych nogach. Przede mną ostatni podbieg, a potem długi zbieg aż do mety. Nogi nie dają już rady, dlatego mocno pracuję rękoma i po raz kolejny przekonuję się, że prawidłowa praca rąk jest tak samo ważna jak praca nóg. Na 200 metrów do mety pędzę na maksa. Lecę mniej więcej w tempie 3'10'' na kilometr. Kibice widząc moją walkę z samym sobą, nagle ożywiają się i wiwatują; ALEEEE POLONIAAAAA! ALEEEE Mateussss!

Wpadam na metę. Tracę na chwilę świadomość i łapczywie walczę o każdy centymetr sześcienny tlenu. Pierwszy raz od dawien dawna dałem z siebie absolutnie wszystko. Ogromne zmęczenie i wspaniałe uczucie, że w końcu potrafiłem wygrać z samym sobą. Po co się tak męczyć? Czy to zdrowe? Przecież i tak nie miałem szans na wygraną...

Dziś wygrałem. Z samym sobą. Dziś pokazałem sobie, że stać mnie na wiele pod warunkiem, że znów przypomnę sobie o tym czym jest samodyscyplina i planowanie.

19 miejsce na prawie 1300 osób, które dobiegły do mety jest moim zwycięstwem. Za mną wielu doświadczonych górali i biegaczy, z którymi teoretycznie nie miałem prawa wygrać. Pokonywanie własnych słabości jest naprawdę przecudownym wydarzeniem. W tej całej euforii nie mogę jednak zapomnieć, że pokonywanie słabości jest tak samo ważne jak rozwijanie swoich mocnych stron, a nauka nie ma końca.

Dziękuję Chamonix za lekcję pokory!

Jakie lekcje wyciągam z dzisiejszego biegu?

1. Zawsze jest dobry moment na zmiany. Brzmi jak kolejny frazes, ale nic na to nie poradzę, że zmiana zaczyna się TERAZ.
2. Kryzys jest dobry. Czasami trzeba doprowadzić się do takiego momentu, w którym nie możesz już więcej na siebie patrzeć. W pewnym momencie będzie Ci się tak źle żyć z samym sobą, że w końcu się przełamiesz i weźmiesz się w garść.
3. Nie warto zaniedbywać swoich pasji. Nasze życie jest ograniczone czasem, dlatego warto inwestować jak najwięcej swoich cennych minut w coś, co kochasz robić. Urodziliśmy się by kochać. Najpierw siebie, potem każdą sekundę.
4. Człowiek jest stworzony do przebywania w swoim naturalnym środowisku. Jest nim... natura. Im więcej zielni, czystego powietrza i spokoju w głowie, tym więcej radości w sercu.
5. Życie jest piękne tylko czasami trudno jest je docenić.
6. Dopóki nie jesteś wdzięczny za to co masz, nie dostaniesz więcej.
 
PS zdjęcia do góry nogami to taki artystyczny zabieg.
 

REKLAMA!

Serdecznie zapraszam Was na mój kanał na YouTube, gdzie już jutro pojawi się pierwszy film z mojego pobytu w Chamonix. Dzięki za wsparcie!

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.