Moje odczucia podczas Maratona do Porto najlepiej wyrażą słowa, które bohater dramatu Goethego, Faust, wypowiedział, zaznawszy pełni szczęścia: Trwaj chwilo! Chwilo, jesteś piękną!

            Ale po kolei! Kilka miesięcy temu, gdy dostałem zaproszenie do Porto od mojego przyjaciela z Sycylii, który obecnie tam studiuje, zaplanowałem podróż z myślą, żeby wyjazd obejmował dzień moich urodzin. Wiedząc już, że udam się tam na początku listopada, pomyślałem „Hmm, a nóż jest w tym terminie maraton??”. I otóż mili Państwo BYŁ – 6 listopada. Od razu i bez żadnych problemów zapisałem się na bieg przez stronę internetową www.maratonadoporto.com. Koszt uczestnictwa, opłacony odpowiednio wcześnie, wynosi 40 euro.

            Do Porto przyleciałem w środę i już na lotnisku słyszałem kilku Polaków, którzy przelecieli w tym samym celu – aby w niedzielę pobiec w maratonie ( z moich doświadczeń na trasie wynika, że bieg cieszy się popularnością wśród Polaków). Przez te kilka dni cały czas miałem poczucie, że bardzo NIE CHCE mi się biec tych 42 195 m, mimo że czekałem na to dwa miesiące. W sobotę odebrałem pakiet startowy, w którym znajdowało się m.in. mydło w kostce (MYDŁO W KOSTCE!!!), coś w stylu frotki na nadgarstek z małą kieszonką – np. na klucze i koszulka techniczna z krótkim rękawem (mocno przeciętna). Skoczyłem też od razu na Pasta Party. Całkiem przyjemnie, bo oprócz porządnej porcji makaronu z odrobiną mięsa oraz bułki, jabłka i wody, dostałem też różową galaretkę i browar – porządne PP! W dzień przed biegiem, jak zwykle, starałem się nie obżerać. Udało się… mniej więcej. Wieczorem, w okolicach 22, wraz z Emanuele i Riccardo, poszliśmy na Sushi all you can eat. Wprawdzie nie było all you can eat, ale nie odmawiałem sobie.

             Rano pobudka na 3 godziny przed startem. Na śniadanko płatki jaglane, rodzynki, daktyle, banan, wiórki kokosowe, orzechy brazylijskie i kubek czarnej kawy. Wychodzimy z Emanuele z domu i o 8.30 dojeżdżamy na Praia de Matosinhos – plaże, Atlantyk itd. Wprawdzie myślałem trochę o strategii na ten bieg, ale przed samym startem nie do końca wiedziałem jak pobiec. 6 tygodni wcześniej pobiegłem w Maratonie Warszawskim z pacerem na 3:45. Dobiegłem po 3:43 i nie byłem jakoś specjalnie zmęczony. Podczas tego biegu, w Porto, chciałem przede wszystkim cieszyć się widokami, ale też dać z siebie dużo. Ustawiłem się jednak zapobiegawczo znowu na 3:45. Przed startem spotkałem przypadkowo dwóch rodaków, z którymi zamieniłem kilka słów – przyjemny akcent. Godzina 9.00, godzina startu. Na piersi koszulka Trenerbiegania.pl – można biec!

            Ruszamy. Biegnę z grupą na 3:45 do 6 kilometra i dłużej nie daję rady. Czuję, że to będzie koszmarne zmarnowanie dyspozycji dnia i w miarę, jak na teraz, wypracowanej formy. Także na 6 kilometrze delikatnie, ale konsekwentnie zaczynam przyspieszać. Myślę sobie „walić to, najwyżej później będę zdychał”. Jedna rzecz mnie martwi – nie mam nic do jedzenia, tylko dwie PowerBomby, żadnych żeli. Dzielę się tymi obawami z Arkiem, którego spotykam na 11 kilometrze. Biegniemy chwilę razem, rozmawiamy. Po chwili Arek proponuje mi jeden ze swoich żeli. Upewniam się, że jemu ich nie zabraknie i przyjmuję go z wdzięcznością. Dzięki, Arek! Biegnę dalej. Na 15 kilometrze wrzucam pierwszą PowerBombę. Biegnę wzdłuż brzegu, po prawej stronie Atlantyk. I wtedy się zaczyna. Czuję się niesamowicie. Po prostu tak dobrze. Najlepiej. Piękne miejsca, piękna pogoda, ukochany sport, na słuchawkach ulubiona muzyka. Chyba teraz Mefistofeles mógłby przybyć po moją duszę. Na szczęścia – nie przybył… Biegnę i mijam kolejne grupki biegaczy. Po trzech, po pięciu, po dziesięciu – cały czas ktoś. Kilka razy słyszę też po drodze „Dawaj, Marcin” – polscy kibice na trasie. MIŁO! 21, 25km – nadal czuję się świetnie i biegnę troszkę poniżej 5 minut na kilometr, ale czuję, że sił jest już mniej. Po chwili kolejny pozytywny bodziec. Trasa jest poprowadzona tak, że co kilka kilometrów zawija i mija się z naprzeciwka tych, którzy biegną znacznie szybciej (nawet czołówkę). Ich piękne, harmonijne ruchy dodają sił. Sił dodaje też druga PowerBomba. Na 28 kilometrze widzę, że na ok 500-600 metrów przede mną trzęsie się chorągiewka z czasem 3:30. Nie jest to mój cel, ale też nie zwalniam. 30, 31km – jest w miarę OK. 32km i kolejne – nie ma dramatu, ale mocno zwalniam. Daję z siebie 100 procent, ale 100 procent teraz dalekie jest od tego sprzed kilkunastu kilometrów. Jest dość ciężko, ale wcale się na tym nie skupiam. Jestem w cudownym miejscu. Chłonę piękno. Zerkam na zegarek i wiem, że nie musze nawet przyspieszać, a i tak doczłapię na 3:35, co daleko przekracza moje oczekiwania na ten start. 200m finiszu, medal, koszulka finishera Maratonu w Porto (błękitna koszulka techniczna firmy Asics, naprawdę fajna!), dwa piwa. Odchodzę na bok. Siadam na krawężniku i…. chwilę płaczę… Dlaczego? Nie mogę tego powstrzymać. Jak biegnę i widzę wysiłek na twarzach innych ludzi, czuję każdy trud, jaki ktokolwiek, kiedykolwiek podjął, aby coś osiągnąć w sporcie. To mnie przytłacza, ale cieszę się z tego i jestem wdzięczny za takie odczucia.

          Kilka dni temu kolega spytał mnie „dlaczego maraton?”. Bez większego namysłu, odpowiedziałem, że krótsze dystanse zbyt szybko się kończą. Chyba coś w tym jest. Szczególnie, jeśli biegnę w tak pięknym mieście, jakim jest Porto. Wszystkim gorąco polecam – wielkie święto biegania w pięknej przestrzeni, która dodaje sił.

          Jeszcze dwa słowa a propos strategii podczas biegów. Ewidentnie dobrze ją mieć i dobrze ją wykonać, ALE nie zawsze. Często zapobiegawcza strategia w połączeniu z chwilową niepewnością i tremą związaną ze startem oraz pewnego typu lenistwem może nam zaszkodzić podczas biegu. Zatem – Strategia? – TAK, Intuicja? – SPOKO!

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.