Przy okazji opowieści o ultramaratonie na Kiusiu, wydało się już, że nie rozumiem map zbyt dobrze i że mam tendencję do gubienia się w różnych sytuacjach, z maratonami włącznie. Japończycy nazywają tą przypadłość “方向音痴” (czyt: houkou onchi),  co oznacza coś w stylu “słoń nadepnął mi na umiejętność rozpoznawania kierunków”. Na ucho też mi zresztą nadepnął, ale o tym nie dziś.

W każdym razie – na 100km ultramaratonie, bez oznaczeń trasy i jedynym wsparciu w postaci sfatygowanej kopii 8-stronicowej czarno-białej mapy – mam trochę na swoje usprawiedliwienie. Nie można tego powiedzieć o zgubieniu się na zupełnie normalnych zawodach, w których oprócz mnie biegły setki ludzi, a trasa była oznaczona i nadzorowana - przynajmniej teoretycznie. Zdarzyło się to w Kambodży, na pierwszym w historii Angkor Empire Marathon. Ale po kolei.

Klimat Kambodży sprawia, że nie ma w sumie pory roku sprzyjającej bieganiu i biegaczom. Biegaczy jako takich nie spotykałam w ogóle, choć może źle szukałam, albo chowali się przed turystami na sobie tylko znanych szlakach. W każdym razie miejsc sprzyjających bieganiu w Siem Reap nie znalazłam, więc na kilka dni przed startem wybrałam się rowerem na wieś, na małą rundkę slow joggingiem w nieznane.

Szczęśliwie się złożyło, bo dzięki temu, zamiast uregulowanych parkowych alejek, po godzinie pedałowania rdzewiejącą damką znalazłam się, niczym polska Lara Croft, wśród lasów monsunowych i pachnących historią omszałych ruin. W przeciwieństwie do kompleksu Angkor Wat, te nie roiły się od turystów, a od roześmianych, półnagich khmerskich dzieci, które zresztą na dość długim odcinku truchtały ze mną.

Ale główny punkt programu - maraton - nadal był jeszcze przede mną. Przyzwyczajona do startów w Japonii, gdzie ponad 10.000 uczestników to w zasadzie norma, chciałam być na miejscu przynajmniej godzinę przed startem. Czyli koło 4-tej rano, bo ze względów oczywistych zawody w tamtejszym klimacie musiały się zaczynać bladym świtem. Zupełnie nie wiedziałam kto i w jakiej liczbie pobiegnie – ponieważ maraton odbywał się tam po raz pierwszy siłą rzeczy nie było danych z lat wcześniejszych, a skromna strona internetowa nie zdradzała przewidywań organizatorów w tym zakresie.

Poprzedniego dnia 3 razy przypominałam umówionemu kierowcy tuk-tuka, żeby na pewno się nie spóźnił – powątpiewałam, że faktycznie będzie mu się chciało wstawać o 3 w nocy dla jednego kursu za 10 dolarów. Zresztą wcześniejsze doświadczenia z khmerskimi kierowcami i Khmerami w ogóle raczej nie pozwalały wierzyć w ich słowność… Z zadziwiającą jednak punktualnością (jedynie 10 minut spóźnienia) kierowca się pojawił – choć wyjątkowo nie w tuk-tuku, a na starszym z pewnością ode mnie motorze. W totalnej ciemności mknęliśmy uśpionymi, nieutwardzonymi uliczkami Siem Reap. Wstrząsy na wybojach i prędkość sprawiły, że wkrótce moje tętno zaczęło się zbliżać do II, jeśli nie III, zakresu. Po 10 minutach, które wydawały się wiecznością, pęd strącił mi z głowy czapkę z daszkiem, a po kolejnych pięciu udało mi się przekrzyczeć motor i przekazać tą informację kierowcy. Bez chwili wahania i nie zmieniając prawie prędkości pojazdu, wykonał zwrot o 180 stopni. We wszechogarniających ciemnościach szczerze wątpiłam w powodzenie poszukiwań, ale kierowca poradził sobie bez mojej pomocy i po chwili, znokautowana następnym zwrotem o 180 stopni, zmierzałam już znowu we właściwych kierunku. W czapce.   

Po minutach kolejnych wstrząsów, spocona jak mysz kościelna,  wreszcie dotarłam na metę… To znaczy start.

Przez kolejną godzinę w sumie niewiele się działo. Entuzjastyczny DJ, z pewnością nie będący pochodzenia khmerskiego, przeprowadzał donośne próby mikrofonu przypominające raczej imprezę typu disco, niż zawody sportowe. Nieliczni zawodnicy leniwie się rozgrzewali i odwiedzali toaletę. Ostatecznie wystartowało nas ponad 2000 osób, w czym lokalnych zawodników, poza elitarną grupką na przedzie, niewielu.

Zgodnie przemierzaliśmy Angkor Wat w skupieniu i ciszy, zakłócanej jedynie rytmicznym tupotem tysięcy stóp po szutrowej drodze. Mijaliśmy kolejne świątynie światowego dziedzictwa Unesco, majestatyczne i zapierające dech w piersiach. A przynajmniej w teorii, bo w praktyce nadal spowijały nas ciemności, nie widziałam za wiele wokół i bardzo żałowałam, że nie miałam ze sobą czołówki. Wschód słońca zastał nas już  z dala od głównych zabudowań. Z nastaniem dnia, nastał i ruch drogowy - wkrótce zaparło mi dech całkiem dosłownie, w kłębach kurzu wzniecanego przez coraz liczniejsze tuk-tuki i rowery, ludzi i zwierzęta. Trasa nie wiodła już wśród świątynnych ruin, a środkiem khmerskiej wsi w porannym zgiełku.

Słońce, do niedawna jeszcze zupełnie nieobecne, teraz dla odmiany świeciło niemiłosiernie, prosto w oczy. Oślepiona i zakurzona, truptałam wśród nic sobie ze mnie nie robiących Khmerów, nijak nie czując, że uczestniczę w jakimś zorganizowanym biegu. W zasięgu wzroku nie było innych biegaczy, a ja mijałam stragany i przechodniów, z numerem startowym i w sportowych gatkach wyglądając i czując się dość dziwnie na tle ich porannej codzienności.

W maratonach zagranicznych biegam zazwyczaj ”turystycznie”, więc czas i pokonany dystans nie zajmują mnie jakoś szczególnie. Tym niemniej, tam w sercu khmerskiej wsi, trochę zaczynał mnie niepokoić fakt, że nie ma absolutnie oznaczeń trasy, ani przebytych kilometrów. Innych biegaczy w dalszym ciągu nie było. Wyciągnęłam zza pasa zrulowaną mapkę i ze zdziwieniem stwierdziłam, że odcinek prostą szosą w głąb khmerskich wsi był dość krótki, a trasa szybko zawracała dalej w stronę Angkor Wat.    

Atrakcje ostatnich kilometrów, od slalomu między tuk-tukami, po intensywnie woniejące produkty lokalnego targu, nie były więc przewidziane przez organizatorów imprezy... Grzecznie zawróciłam i mijając jeszcze raz te same stragany i umorusane dzieci dotarłam do miejsca, gdzie znalazłam ostatnie ślady oznaczenia trasy. Zakładały dużą przytomność umysłu uczestników, której mi najwyraźniej zabrakło. Obecny był nawet reprezentant organizatorów, tyle, że zmęczony upałem drzemał na poboczu w cieniu parasola. Trudno mu się dziwić – sama nabrałam dużej ochoty na siestę. Był to punkt 25km (dla mnie pewnie 30); ochotę na dalszy bieg miałam bliską zeru, ale przy 6-godzinnym limicie, pozostawało nadal całkiem dużo czasu do zakończenia zawodów. Kilka kilometrów truchtu dalej znalazłam już w sercu Angkor Wat, dla odmiany otoczona, a wręcz przytłoczona świątyniami, wolniejszymi biegaczami i turystami wszystkich możliwych narodowości. 

Decyzja zapadła – z biegu zrezygnowałam zupełnie, a resztę trasy pokonałam jako turystka, wmieszana w tłum, zwiedzając i fotografując w marszu. Z punktu widzenia poważnego biegacza-maratończyka – był to wybór zapewne trudny do zrozumienia. Proszę mi jednak wierzyć - w tamtym klimacie nawet spacer na pozostałym mi dystansie wymagał samozaparcia. Zresztą zarówno bieganie, jak i starty w zawodach, są dla mnie w znacznej większości pretekstem do przygody, do zabawy, do poznawania świata, a meta prawie nigdy nie jest celem samym w sobie. Do mety zresztą bezpiecznie dotarłam, choć zaraz za nią spotkało mnie wielkie rozczarowanie. Widoczne z daleka zachęcające stoiska z logo lokalnych browarów oferowały spragnionym zawodnikom… wodę. Na pocieszenie wręczono mi skromny medal i kokosowo-ryżowy glucik.

Na szczęście na piwo i świętowanie nie trzeba było długo czekać. Mieszkająca w Siem Reap znajoma, zgodziła się towarzyszyć mi w jednym ze słynnych tamtejszych lokali, specjalizujących się w Happy Pizza.

Jaki był związek między stanem ”happy”, a dużą ilością silnie pachnących ziół na pizzowym placku - pozostawiam to już Waszej wyobraźni, a najlepiej osobistym doświadczeniom. Mimo niewątpliwie wysokiej zawartości węglowodanów w pizzy, zdecydowanie nie polecam tego eksperymentu w wieczór przed maratonem... ;)

Magdalena Jackowska

 

 

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.