Być jak Rolling Stones… coś o łzach i uśmiechach.

Część 1 relacji z wyjazdu biegowego do Korei Północnej i Chin, z której dowiecie się między innymi:

  • jak można pojechać do DPRK (Korei Północnej) i wrócić cało ;)
  • jak być dopingowanym przez wypełniony po brzegi 50-tysięczny stadion?
  • dlaczego kontrolerzy lotów w Pyongyangu mają straszny zapieprz?
  • jak nieomal wywołaliśmy III wojnę światową?
  • jak przechytrzyć system i pokazać dupę wodzowi?
  • co czuli Rolling Stonesi gdy przyjeżdżali do Polski w roku 1967?
  • jak smakuje zupa z psa?
  • dlaczego trudno jest popełnić samobójstwo rzucając się pod samochód?
  • co można kupić za 1 euro w Korei?
  • dlaczego dostaliśmy resztę w gumach do żucia?
  • jak wystartować w maratonie godzinę przed czasem?
  • czy Koreanki są ładne, a koreańskie piwo smaczne? ;)
  • gdzie leży najgłębsze metro na świecie?
  • czy w Korei też wygrali Kenijczycy?
  • dlaczego nie chciałem skończyć maratonu i byłem ostatni…
  • … i dlaczego nie każdy kto chciał, mógł go skończyć!
  • i wiele innych…
  • nie, nie będzie o polityce. Uważam, że wiemy zbyt mało, aby zajmować jakiekolwiek stanowisko.

Ten tekst nie będzie wybitny, ani nawet dobry. W połowie kwietnia wróciłem z kolejnej wymarzonej podróżniczej przygody, a do dzisiaj nie wyprodukowałem żadnego zadowalającego artykułu na ten temat. No dobra, napisałem trzy teksty, ale wszystkie skończyły w kombinacji „shift+delete”. Dzisiaj nadszedł dzień, w którym uznałem, że co ma być to będzie i idę „na żywioł”. Korea Północna jest tematem tak obszernym, kontrowersyjnym i nieskończenie zagmatwanym, że nie starczyłoby życia, aby go dobrze rozgryźć. Poprzestanę więc na tej skromnej relacji, która być może rzuci Wam trochę więcej światła na ten temat (zwłaszcza w obliczu ostatniego nasilenia mocarstwowych zapędów w tym regionie). Nade wszystko chciałbym przekonać Was do trzech rzeczy. Po pierwsze – biegać można wszędzie. Po drugie – marzenia są po to, żeby je realizować. Życie jest zbyt krótkie, aby tracić czas na czekanie. Po trzecie (najważniejsze) – nie wolno nikogo oceniać mając tylko szczątkowe dane i ulegać stereotypom. Korea Północna to nie tylko wódz i jego świata. To przede wszystkim 20 milionów ludzi. Takich samych jak my. Ani lepszych, ani gorszych. Mających po prostu mniej szczęścia od nas. Ludzi, którzy tak jak my, chcą być szczęśliwi, mieć rodziny, realizować swoje pasje, cieszyć się życiem, na swój sposób…a przy tym są niezwykle uprzejmi i życzliwi.

Pewnego wieczoru, po przeczytaniu kolejnej już książki poświęconej Korei Północnej, postanowiłem dla żartu wyguglować hasło „Pyongyang Marathon”. Los okazał się przewrotny „wypluwając” mi gotową stronę z właśnie takim maratonem. Nie mogłem w to uwierzyć. Już po raz czwarty do startu wraz z azjatyckimi zawodowcami mieli zostać dopuszczeni zagraniczni amatorzy! W dodatku bieg posiada brązowy certyfikat IAAF! Krótka lektura warunków, zasad, kosztów, kalkulacja „za” i „przeciw” tylko podgrzała myśli o tym szaleństwie. Szaleństwie, które tak naprawdę jest jak wyjazd na kolonie pod opieką wychowawców. Zwyczajnie – wybieracie interesujący Was wariant wyjazdowy (od 2 dni do 2 tygodni pobytu) wpłacacie kasę (można w ratach), wypełniacie kilka formularzy, załączacie zdjęcia i… o nic więcej się nie martwicie. No może poza tym jak dotrzeć do Pekinu, w którym odbywa się zbiórka przed wyjazdem ;) Generalnie, nie taki diabeł straszny jak go malują. Cały wyjazd jesteście w małej ok. 20 – osobowej grupie pozytywnych wariatów z całego świata.

Powiedzmy sobie otwarcie, wyjazd do DPRK (Democratic People’s Republic of Korea) nie jest dla każdego. Przede wszystkim dlatego, że żeby tam pojechać, trzeba tego naprawdę chcieć. Mieć taki cel/marzenie/plan/whatever zakorzenione w sercu, głowie i gdzieś tam jeszcze. Trzeba być wolnym człowiekiem. Wyzbytym stereotypów, uprzedzeń, szukającym rozwiązań zamiast problemów i wymówek. Biegacze (sportowcy w ogóle) to być może jedna (jedyna?) z niewielu grup, wśród których można znaleźć ludzi aż tak pozytywnie zakręconych. Przede wszystkim skoncentrowanych na zadaniu, celu, misji. Wiedzących, że praca daje efekty. Biegacze to przeważnie ludzie otwarci, gotowi na nowe wyzwania, pokonujący coraz to nowe granice. Dlatego uważam, że taki wyjazd jest właśnie dla Was, drodzy biegowi koledzy i koleżanki. Pieniądze pomijam, bo jeśli czegoś naprawdę chcesz to nie stanowią przeszkody. Jeśli stanowią, to znaczy, że tak naprawdę nigdy tego nie chciałeś.

Zatem przepis na sukces wygląda tak: podstawowa znajomość angielskiego (lub towarzysz, który taką znajomością może się pochwalić) + trochę oszczędności ze świnki skarbonki (mniej więcej 1,5 roku x nie kupiona paczka papierosów dziennie) + wiza do Chin (do wyrobienia w 10  dni za 300zł) + biegowe buty + zdolność do pokonywania maratonu poniżej 4 godzin (!)  - jeśli ktoś jej nie ma, może się zapisać na półmaraton lub 10K. + brak przeciwwskazań do częstego kłaniania się +  szczery uśmiech ;) Plus przeczytanie dosyć obszernego podręcznika „zasad” panujących w DPRK wraz z podpisaniem oświadczenia, że nie jesteście dziennikarzami ani fotoreporterami. To bardzo ważne!

Ano właśnie. Jest tu mały haczyk. Z różnych przyczyn maraton trzeba pobiec poniżej 4 godzin tj. ochrona przed nadmiernym napływem dziennikarzy i fotografów, czy też konieczność wykorzystania stadionu i ulic miasta do innych celów niż bieg. W naszym przypadku doszło do dużego zamieszania, bo początkowo ogłoszono radosną nowinę, że zwiększają limit czasu do 4:30, a na 6 (sześć!) dni przed startem zmieniono decyzję i skrócono z powrotem do 4:00. Przez to sporo ludzi przepisało się na 21km, a Ci którzy postanowili zaryzykować często musieli przełknąć gorycz porażki, nie mogąc ukończyć biegu. Ta sprawa zresztą omal nie doprowadziła do wybuchu nowej wojny światowej. Gdy koreańscy „stewardzi” chcieli zgodnie z ustalonym regulaminem zamknąć bramę stadionu po upływie 4 godzin, grupa obcokrajowców z całego świata zaczęła stawiać opór i rozpoczęły się „zawody” w przeciąganie rzepki niczym w Familiadzie. Koreańczycy pchali, my ciągnęliśmy. Po to, aby jak najwięcej maratończyków wpuścić na ostatnie okrążenie przed metą. Te przepychanki trwały dobre kilka minut, nim coraz liczniejsza grupa tubylców zdołała spacyfikować krewkich Europejczyków i Amerykanów. Przez chwilę zanosiło się na to, że sprowadzą na siebie poważne kłopoty. Na szczęście konflikt udało się zażegnać. Na nieszczęście grupa ponad stu osób nie dotarła do mety.

Do mety, której nie da się porównać z niczym co dotychczas przeżyłem. Już godzinę przed startem biegu, stadion był wypełniony po brzegi rozentuzjazmowanym 50-tysięcznym tłumem. Tłum ani myślał drgnąć przez 5 godzin.  Czekali na mnie przed startem, czekali na mnie na mecie, na mecie do której dotarłem jako ostatni, maszerując ostatnie 400 metrów. Czas netto 3:59:59 J Ten maraton był zbyt wyjątkowy, aby walczyć w nim o jakiekolwiek rezultaty. Chciałem spędzić ten czas prawdziwie, z prawdziwymi ludźmi. Móc bez żadnej asysty „przewodników” realnie z nimi obcować. To były 4 godziny z Koreą i jej mieszkańcami. Ulice koreańskiej stolicy były moje. Liczba przybitych piątek, uśmiechów dzieci i dorosłych była trudna do policzenia. Ludzie oprócz machania, często chcieli nas dotknąć, złapać za ręce, przytulić, dotknąć „kosmitów”. Dotknąć wolności, zobaczyć ludzi z innego świata. W codziennym życiu Koreańczyków nie ma zbyt wielu okazji do zobaczenia czegoś innego niż jest im serwowane przez ideologię Juche (wiarę w wielkiego wodza). Książki i telewizja są przepełnione propagandą. Internet jest jedynie wewnętrznym, kontrolowanym intranetem. Telefony mają nieliczni. Samochody są własnością rządową i państwowych przedsiębiorstw. Jedyną możliwością posiadania własnego samochodu jest zostanie złotym medalistą olimpijskim lub mistrzostw świata. Dlatego też, jeśli chcielibyście w chwili rozpaczy rzucić się pod samochód, może wymagać to sporej dozy cierpliwości, bo ludzie poruszają się tam głównie rowerami, trolejbusami i metrem. Metrem które ma ponad 100 metrów głębokości. Oprócz funkcji komunikacyjnych, ma przede wszystkim wartość wojskową. Stanowi bardzo dobry schron w razie zagrożenia bombowego.

Krótko przed odlotem, na lotnisku w Warszawie kupiłem pierwszą z brzegu książkę. Książka napisana przez Piotra Pytlakowskiego opowiada o jego młodzieńczym życiu w czasach komunizmu. Jednym z zajęć bohatera była praca w charakterze konduktora nocnych wagonów sypialnych. Jeździł pociągiem po całym bloku wschodnim, miewając przy tym różne ciekawe przygody. Jedną ze scen, która szczególnie mnie poruszyła, jest historia pewnego niewidomego, starszego pana, który prowadzony przez swojego wnuczka, bardzo często przychodził na peron dworca kolejowego we Lwowie. Przychodził tam zawsze, gdy przyjeżdżał pociąg z Polski. Wnuczek podprowadzał mężczyznę, aby ten mógł dotknąć pociągu. Zapytany przez konduktora dlaczego to robi, wnuczek odpowiada „Dziadek chce dotknąć Polski. Przed wojną tu była Polska, a później mu ją zabrano”.  W tej samej książce jest opisana sytuacja, kiedy pół Polski w 1967 roku próbuje się dostać na koncert Rolling Stonesów. Nawet nie na koncert, wielu ludzi koczuje pod hotelem, żeby ich tylko zobaczyć. Właśnie tak się czuliśmy. My biegacze – maratończycy z całego świata, biegnący koreańskimi ulicami. Byliśmy Rolling Stonesami, którzy pachną wolnością (i biegowym potem ;)). Nie zdziwiło mnie więc to, gdy w drugiej połowie moje wzruszenie zaczęło przybierać. Wcale nie chciałem biec do mety. Chciałem zostać z tymi ludźmi. Pomóc im, adoptować, zabrać ze sobą. Wiedziałem, że nie mogę im nic dać oprócz nadziei, chwilowego oderwania od rzeczywistości. Cieszyłem się, że możemy być ich przerwą od codzienności.

Sam bieg był bardzo ciężki. Oprócz upalnej pogody, zmagaliśmy się z mocno wiejącym wiatrem, niedostatkiem wody w drugiej części biegu, a także bardzo twardą nawierzchnią (no wiecie, czołgi muszą po czymś jeździć), więc około 15 kilometrów to był najtwardszy z twardych betonów (auć). W tym wszystkim trzeba było się nie zapomnieć i jednak celować w limit czasu. Limit, który wcale nie musiał być prawdziwy. Do tego momentu, w czasie naszej tygodniowej wizyty w państwie Kima, zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że często rzeczywistość jest odmienna od tego co jest nam przekazywane. Jak np. start maratonu o 9:15 (rozpoczął się w rzeczywistości o 8:30) :D O tak, człowiek spokojnie idzie sobie do toalety myśląc, że ma jeszcze kupę(!) czasu do startu, a znienacka poruszenie tłumu i okrzyki, że trzeba już biec na płytę stadionu. „Rach ciach ciach” i człowiek pięć minut później stoi na starcie, zdezorientowany jakby właśnie ktoś go obudził z popołudniowej drzemki. Z kronikarskiego obowiązku muszę dodać, że w kategorii „Amatorzy” na najniższych stopniach podium w maratonie stanęli Polacy, Tomasz Łuczyński i Ewelina Puchała. Nawet tam Polak potrafi! Wśród zawodowców była grupa afrykańskich biegaczy i biegaczek, ale o dziwo, tym razem nie wygrali! Azjaci nie dali się pokonać.

No cóż, tak już jest. W Korei musicie być gotowi na wszystko. Na przykład na codzienne ukłony przed pomnikami Wielkich Liderów. Wszyscy na umówiony sygnał okazują szacunek przez ukłon. No chyba, że jesteś szalonym Boliwijczykiem, który pod pretekstem nagłej potrzeby podrapania się w kostkę pokazywał „cztery litery” całemu koreańskiemu systemowi. Oprócz tego, możecie spotkać na talerzu zupę z psa (jedyne 5 euro!), która smakuje ponoć jak baranina… nie próbowałem. Natomiast byli tacy, którzy się skusili. W tym czasie sadyści pokazywali im na smartfonach filmiki z uroczymi, merdającymi pieskami… Wyższa szkoła terroru J Co ciekawe, w Korei można płacić aż czterema walutami. Dolary, euro, chińskie juany i koreańskie wony (obcokrajowcy tylko w wybranym supermarkecie mogą używać wonów). To powoduje dosyć zabawne sytuacje, kiedy dysponujecie zbyt dużymi nominałami (najlepiej mieć jedynki i piątki). Kiedy z premedytacją wykupiłem nieparzystą liczbę strzałów na strzelnicy (ha, byli zdziwieni, że nie chcemy do „żywej, ptasiej tarczy”), aby zobaczyć jak kasjerka rozwiąże problem niedostatku bilonu. Okazało się, że to żaden problem, bo pani zaoferowała mi dwie gumy do żucia zamiast 50 eurocentów :) :) Żaden problem my friend. Ogólnie pieniądze w Korei to ciekawy temat, bo różne miejsca mają różne przeliczniki walut, a różne towary mają czasem zaskakujące ceny. Na przykład czekolada może kosztować ponad 10 złotych podczas gdy „wagon” (10 paczek) papierosów może kosztować 1,5 euro (6 złotych). Jednego razu zszedłem do hotelowego sklepiku aby kupić tabletki na ból gardła, chusteczki i trzy wody mineralne. Rachunek wyniósł 1 dolara! Nasz hotel to wyjątkowo ciekawe miejsce. Niczym hotele z czasów PRL, które były małymi państwami w państwie. Dało się tam kupić i załatwić wszystko. Podobnie w naszym hotelu, który miał ponad 40 pięter i znajdował się na wyspie (sprytne nie? Łatwiej nas pilnować). Był niczym Pałac Ceausescu z kilkoma piętrami pod ziemią. W hotelu było kilka restauracji, sklepów, baseny, kręgielnia, dyskoteki itp. Itd. Wystrój rodem z lat 70-tych. Klimat bezcenny.

 

 

Korea Północna jest tematem bardzo zawiłym i skomplikowanym z naszej „Zachodniej” perspektywy. Mogę jednak zapewnić, że tydzień to czas wystarczający, żeby zobaczyć dużo. Od stolicy, po granicę (strefa zdemilitaryzowana) z Koreą Południową. Odwiedzaliśmy mniejsze miejscowości, wsie, szkoły, widzieliśmy bardzo biednych ludzi pracujących w polu, przy użyciu niezwykle prymitywnych narzędzi. Obserwowaliśmy uczniów w czasie lekcji i występów artystycznych. Graliśmy z nimi w „nogę” i w ping ponga. Zwiedzaliśmy najważniejsze miejsca, budowle, muzea. Momentami czuliśmy się jak ważni dygnitarze. Byliśmy pod „opieka” czwórki przewodników, którzy w rzeczywistości byli agentami, mającymi za zadanie pokazać nam tyle ile trzeba, ale nie za dużo. Jednak nie było problemu z tym, żeby się z nimi zwyczajnie po ludzku napić, czy nawet pośpiewać karaoke. Zadawaliśmy im trudne pytania jak np. o homoseksualistów (wg nich nie ma czegoś takiego), ciąża przedmałżeńska (jak to możliwe?), budowę bomb nuklearnych (logiczna odpowiedź – skoro inne kraje mogą budować bomby, to dlaczego nie oni?) i wiele innych. Z tego wszystkiego wyłonił nam się obraz ludzi, którzy wiedzą, że są zamknięci w klatce, ale na swój sposób są szczęśliwi. Starają się normalnie żyć. Mają przy tym o wiele więcej czasu niż my. Żyją ze sobą jak Polacy przed 89’. Nie ma internetu, nie ma telewizji, nie ma „złodziei czasu”. Gdy ktoś powie, że Ci ludzie są niewolnikami w reżimowym więzieniu, niech najpierw sam sobie odpowie na pytanie, czy sam nie jest niewolnikiem internetowego matrixa. Czyż nie obserwujemy codziennie w metrze, autobusie, restauracji znajomego obrazka? Wszyscy wokół są wpatrzeni w telefony. Tracimy czas na życie w wirtualnym świecie Facebooka, czy Twittera, podczas gdy Korea Północna na swój sposób żyje prawdziwie. Koreańskie ulice są pełne ludzi. Jeżdżących na rowerze, grających w siatkówkę, koszykówkę, łowiących ryby, rozmawiających ze sobą. Wspólnie sprzątających, koszących trawę, malujących chodniki. Tak, nie ma tam czegoś takiego jak MPGK. Każdy ma swój fragment „świata” o który musi dbać. Ciężko jest więc powiedzieć, czy rzeczywiście mamy prawo mówić im jak ma wyglądać prawdziwe życie, skoro sami coraz bardziej od tego realnego świata się oddalamy. Żyjemy w pośpiechu, od wypłaty do wypłaty, gonimy za czymś co jest nam niepotrzebne, oddalamy się od siebie, widując się często jedynie w internecie (i na szczęście na bieganiu ;)). Taki wyjazd to przede wszystkim niesamowita podróż w czasie. Wehikuł czasu, który na kilka dni zabierze Was lata wstecz do innego wymiaru. Do czasów, w których żyli nasi ojcowie i dziadkowie. Czasów w których ludzie żyli ze sobą, a nie obok siebie. To dobry czas na refleksję. Ile świata nam ucieka, gdy patrzymy w mały szklany ekran telefonu? Moglibyście przegapić na przykład fakt, że Koreańczycy i Koreanki to najładniejsze z azjatyckich nacji jakie dane mi było dotychczas zobaczyć ;) Można się zakochać. Także w wyjątkowo dobrym i zróżnicowanym piwku (kto by się spodziewał?) ;)

 

Mateusz Banaś

mateusz@travel2run.pl

W drugiej części dowiecie się, jak pobiegliśmy w „Najtrudniejszym Maratonie na Świecie” po Wielkim Murze Chińskim, który był 2x trudniejszy niż maraton Marcina Świerca (gratulujemy wygranej!), czym różnią się Chiny od Korei Pólnocnej, dlaczego wolałbym mieszkać w Pyongyangu niż Pekinie i dlaczego można się cieszyć z braku atestu trasy!

P.S. Gdybyście pytali o tę pracę kontrolera lotów w Pyongyangu, to zdjęcie całodziennej siatki lotów dużo podpowie… Tyle lotów ile terminali na tym lotnisku. A głównymi bohaterami linii Air Koryo są Tupolevy  z roku 2008 i 2010 (o zgrozo!)

 

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.

Wysłane przez Fan (niezweryfikowany) w pt., 2017-06-09 08:50

Za mało zdjęć Ewelinki!!

Wysłane przez kasiab (niezweryfikowany) w pt., 2017-06-09 10:19

trochę zbyt optymistyczna ta relacja. pokazali Ci tyle ile chcieli i to co chcieli. nie pokazali ci prawdziwej biedy na peryferiach, prawdziwego zastraszenia i ucisku jaki mają na co dzień. pokazali ci trawę pomalowaną na zielono i sztuczne uśmiechy. życie w Korei Płn. nie jest takie jak w stolicy - stolica to wydzielona strefa, gdzie żyją aparatczycy systemu - system o nich dba, mają zapewnione życie, o którym reszta społeczeństwa może tylko marzyć.... dlatego nie byłabym takim optymistą w opisywaniu tego co widziałeś. widziałeś dokładnie to, co chcieli ci pokazać....

Wysłane przez Rutger (niezweryfikowany) w wt., 2019-02-05 20:26

Wspaniały tekst! Zarówno z perspektywy biegacza-amatora, jak i socjologa :) Pięknie zestawiłeś ich polityczny reżim z naszą zachodnią "socjo-technologiczną dyktaturą" w której dobrowolnie sami się zamknęliśmy :( Zawsze chciałem przbiec maraton w jakimś niezwykłym miejscu - teraz już wiem, gdzie to będzie ;)

Wysłane przez Rutger (niezweryfikowany) w wt., 2019-02-05 20:26

Wspaniały tekst! Zarówno z perspektywy biegacza-amatora, jak i socjologa :) Pięknie zestawiłeś ich polityczny reżim z naszą zachodnią "socjo-technologiczną dyktaturą" w której dobrowolnie sami się zamknęliśmy :( Zawsze chciałem przbiec maraton w jakimś niezwykłym miejscu - teraz już wiem, gdzie to będzie ;)