Pamiętacie to uczucie, kiedy jako dzieci rozrywaliście szeleszczące papiery pod choinką, by dorwać się do wyśnionej, upragnionej zawartości? Trochę tak właśnie czułam się rozpakowując paczkę, w której przybyły do mnie startowe New Balance 1500v2. Jeszcze nie wiedziałam wtedy, że lada dzień zostaną okrzyknięte hitem i że dołączę do szczęśliwego grona biegających w najlepszych butach świata. Wróżą różni mędrcy, że w tym właśnie modelu będą bite rekordy świata w dłuższych i krótkich dystansach…

Cóż, mimo że do rekordzistki świata mi daleko, zaraz po założeniu butów przeżyłam to błogosławione uczucie, które powinno być najlepszym wskaźnikiem przy kupnie nowych butów: jeśli raz je założysz, nigdy nie chcesz już ich zdjąć. Chcesz w nich spać i robić śniadanie, wyprowadzać psa, siedzieć w biurze. Założyłam i wiedziałam po sekundzie, że to jest dokładnie to, czego szukałam, choć moje ukochane mimimale zerkały na mnie obrażone z półki. Buty są po prostu stworzone dla damskiej, wymagającej, szczupłej stopy. Ponieważ na co dzień używam prawie żadnej lub żadnej (boso!) amortyzacji, w większości butów o jakiejkolwiek podbudowie czuję się jak w czołgach i chcę jak najszybciej się ich pozbyć. Tu nie było o tym mowy, a dlaczego – śpieszę opowiedzieć.

Z technologiami, wiadomo, bywa różnie: producenci prześcigają się w tworzeniu nowych, nierzadko tylko dla marketingu. Jestem sceptyczna, gdy słyszę o superinnowacjach, zwykle bowiem mają na celu jeszcze większą i bardziej miękką amortyzację i „ochronę stawów”, czego jestem zagorzałą przeciwniczką. W 1500v2 nie przekombinowano: bardzo spodobał mi się opis konstrukcji t-beam, która ma wzorować się na budowie deski surfingowej (a to wszak najtrudniejszy sport świata, wiem, próbowałam). Najprościej mówiąc, t-beam to most wbudowany w podeszwę, chroniący nad przed wykręcaniem stopy na różne strony i o ile profesjonaliści na pewno nie muszą aż tak się o to martwić, to amatorzy będą za tę ochronę bardzo wdzięczni. Buty stworzone są dla stopy neutralnej i lekko pronującej. Moja stopa była kiedyś pronującą, dziś „wyleczona” bosym bieganiem nie potrzebuje dodatkowego podparcia, ale biegając w tych butach czuję, jakby dokładnie utrafiły w moje potrzeby i w sposób stawiania stopy, a nawet jej kostno-mięśniową konstrukcję. Aż nie chce mi się wierzyć, że ktoś jest w stanie wymyślić takie obuwie, w którym każdy użytkownik – czy ma stopę taką, czy inną – poczuje się bardzo dobrze.

Z opinii biegaczy wynika, że właśnie tak działa ten model. Dokładam zatem swoją, bardzo pochlebną opinię. Pierwszy trening w terenie, na zróżnicowanej nawierzchni, od asfaltu po śliską trawę, przyprawił mnie o nabożne zdumienie: w takiej jak ta stabilizacji biega się naprawdę znakomicie! Nie ma jej tutaj ani za mało, ani za dużo, podobnie jak miękkich wypełnień, poduch i gąbek, których nie lubię; jednocześnie można w tym bucie przebiec maraton w pełni komfortu, również dlatego, że nic nie ważą. Stopa sama się „niesie”, odbija od nawierzchni i ustawia tak ergonomicznie, że…nic, tylko bić życiówki. Kilka dni po tym, jak zostałam szczęśliwą posiadaczką „tysiącpięćsetek”, przebiegły ze mną półmaraton poznański w warunkach błotnistych, mokrych i śliskich. Kłamałabym twierdząc, że nie przemokły, ale przecież o odporności na wodę nic producent nie mówi, w końcu to startówki, a nie goreteksowe moonwalkery w wysokie góry. Przebiegły, nie pobrudziły się nawet szczególnie i walnie przyczyniły do życiówki na tym dystansie. Jednym słowem – hip, hip, hura.

But przytula się do stopy gładko i miękko, co zaskoczyło mnie niezmiernie, bo jako posiadaczka wyjątkowo szczupłej, długiej i pozbawionej podbicia stopy zwykle borykam się z zbyt szeroką górą. Tutaj tak się nie stało, nawet przy niezawiązanej ciasno sznurówce. Co do tej ostatniej, podobno wprowadzono tu znakomity splot, który zapobiega rozwiązywaniu się buta, ponadto sznurowadła są nieco elastyczne i łatwe w obsłudze. Owo dobre dopasowanie do stopy to zasługa FantomFit, czyli dwóch warstw wierzchniej tkaniny łączonej bezszwowo. Co ważne, szczególnie dla płci pięknej – buty zostały od wewnątrz wykończone bardzo starannie i z dbałością o komfort skóry na stopie. Miękka wyściółka, nieco grubsza w tylnej części, sprawia, że bardzo polubiłam bieganie w tych butach bez skarpetek. Naprawdę nie są potrzebne – tu nic nie gniecie, nic nie ciśnie, nic nie zostawia śladów. A i język nie przesuwa się na bok, co jest wyjątkowo irytującym drobiazgiem, prawda?

Wróćmy jeszcze podeszwy, czyli duszy i istoty całego buta. Technologie New Balance ewoluowały przez ostatnie lata w rozmaitych kierunkach, by pod koniec ubiegłego roku zaprezentować w tym modelu najświeższą odsłonę pianki REV-lite. Dzięki niej właśnie buty są takie lekkie (niecałe 230 gramów w moim damskim rozmiarze 41) i tak się w nich frunie. Niczego nie potępiam tak bardzo, jak nadwagi! Między innymi dlatego przekonałam się do biegania naturalnego, nauczona też doświadczeniem wysokogórskim, gdzie każdy dodatkowy gram ekwipunku jest przekleństwem. Miałam nieco obiekcji wobec 6-milimetrowego dropu, ale uznawszy, że wszelka ortodoksja jest w dzisiejszych czasach i okolicznościach niewskazana, postanowiłam poeksperymentować z własnym ciałem i przyzwyczajeniami. Cieszę się, że padło na tę właśnie parę butów, bo zachęciły mnie do częstszej zmiany obuwia i testowania różnych jego wersji. Myślę, że to świetna startówka dla zwolenników butowego minimalizmu – u mnie sprawdziła się znakomicie.

Redaktorzy Runner’s World zadecydowali, że to but nad buty. Możemy śmiało zaufać ich opinii. Moje zastrzeżenia tyczą się dwóch marginalnych spraw: koloru i kosztów zakupu. Cóż, o kolorach jak wiadomo nie dyskutuje się, dyskusja to bowiem płonna. Na pewno wielu biegaczy polubi strażacki pomarańcz. A bezlitosna cena? No cóż, za jakość czasem warto zapłacić. Sądzę, że to buty, które potowarzyszą naszym sportowym zmaganiom dużo dłużej niż dwa sezony. Polecam z czystym sumieniem i pędzę na trening. Dziś w minimalach, żeby nie czuły się tak bardzo porzucone.

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.