Rzucę sobie banałem na początek. Wiecie dlaczego? Bo mogę! Ludzie dziś biegają, bo dzięki temu doświadczają namiastki wolnego. Dla mnie namiastką wolności jest pisanie, bo pisanie daje mi wolność w tworzeniu i pozwala formować nawet najtrudniejszą myśl. Banały w dzisiejszych czasach kocham głównie za to, że są kontrastem do wszystkich tych, którzy przez większą cześć doby udowadniają sobie i światu jak bardzo są mądrzy i jak zaciekle są w stanie walczyć o swoje racje (a po powrocie z pracy płaczą z samotności w poduszkę lub wpadają w nałogi). A tak się składa, że w moim życiu odegrali ogromną rolę ludzie, którzy co jakiś czas przypominali mi, że tak naprawdę pomimo swoich dużych sukcesów, to oni zupełnie nic nie wiedzą. A banałem na dziś jest to, że w życiu nic nie jest stałe, a jedyną stałą jest zmiana. Odkąd nie tylko zrozumiałem tę myśl, ale i wprowadziłem ją w życie, to moje życie nabrało niezwykłego jak dotąd koloru. Zaakceptowanie zmiany i dostrzeżenie w niej piękna życia, otwiera nas na zaufanie. Słowo „ufać” jest w moim systemie wartości synonimem słowa „kochać”.

Bieganie dało mi zdrowie, a potem... pasję

Jak dotąd w moim życiu oprócz rodziny, najbardziej ukochałem sobie bieganie. Pasja do biegania towarzyszy w moim życiu niemal od dziecka. Kochałem biegać, bo bieganie na długich dystansach było dla mnie nieosiągalne. Z perspektywy czasu określam moje długodystansowe bieganie „lekarstwem na mentalną biedę”. Od najmłodszych lat nie cieszyłem się dobrym zdrowiem. Chorowałem regularnie i zazwyczaj ciężko. Los na dodatek chciał, że urodziłem się ze smykałką do sportu. Kochałem biegać za piłką i w ogóle za swoim oddechem. Niestety po każdym mocniejszym treningu i starcie zawodach, mocno we znaki dawało mi zdrowie i karało mnie chorobą. Moje wątłe płuca zazwyczaj nie były na tyle silne, aby znosić te wszystkie sportowe wyczyny.



Dostawałem leki, zdiagnozowano u mnie astmę i byłem skazany przez medycynę konwencjonalną na stałe przyjmowanie leków wziewnych. Całe szczęście, że w pewnym momencie życia trafiłem na lekarkę, która zamiast faszerować mnie lekami to coraz częściej i częściej zachęcała mnie do chodzenia po górach, przebywania nad morzem i biegania właśnie. Aż trudno w to uwierzyć, ale dzisiaj nie pamiętam kiedy chorowałem, a moja astma pozostaje wyłącznie w mej pamięci. Nie będę ukrywać, że już sam ten fakt napawa mnie olbrzymią dumą, najważniejszy jest jednak to, że mój lek, którym stał się sport, stał się jednocześnie moją największą pasją. A podążanie drogą pasji, nie jest drogą usłaną różami...

Mam dość biegania

Nic nie jest stałe. Nawet pasja. Moja pasja do biegania zaczęła jakiś czas temu gasnąć. Brak rozwoju powoduje stagnację, a ta szybko zamienia się w brak wyzwań, czyli znudzenie. A od znudzenia… pierwszy krok do zaniedbania pasji. Pasję, podobnie jak miłość należy pielęgnować pomimo wszelkich przeciwności. Moją największą przeciwnością był zwyczajny przesyt.

Wstaję i biegam. Piszę o bieganiu. Mam znajomych biegaczy. Zarabiam na pasji, czyli na byciu trenerem. Włączam facebook, a tam Endomondo i zdjęcia z biegów. A poza tym, nieważne kto się ze mną spotka, to niemal zawsze rozmowa zaczyna się o zapytanie się mnie czegoś w kontekście biegania. Utworzyłem sobie kiedyś stronę na facebook’u i nazwałem ją „Mateusz Jasiński - Bieganie stylem życia” i masz ci los, że tak się stało. Gdyby nie tych kilka decyzji, to dziś nie byłbym tym samym człowiekiem, którym jestem dzisiaj. Najlepsze jest w tym wszystkim to, że totalnie nie spodziewałem się, że to wszystko rozwinie się do takich rozmiarów...

W pasji trzeba uważać na stagnację i brak rozwoju. U mnie stagnacja nastąpiła szczególnie późno, ale i szczególnie brutalnie. W momencie znalezienia się na równi pochyłej, staczałem się z dnia na dzień coraz niżej, aż w końcu wylądowałem na mentalnym bruku. Chciałem zrezygnować biegania i pomyślałem sobie, że pieprzę już ten cały zasrany biegowy świat i biorę się za coś totalnie innego. I właśnie wtedy, gdy chciałem rzucić ten cały świat w cholerę, to pojawił się on, czyli Iron.

Iron, pies, który nauczył mnie biegać na nowo

Z Ironem znamy się grubo ponad 15 miesięcy. W tym czasie przeżyliśmy razem mnóstwo gorszych i lepszych chwil. Jak dziś pamiętam ten dzień, jak Iron po raz pierwszy leżał na moich kolanach, a wielkością nie przerastał bochenka chleba. Jechaliśmy od właścicieli hodowli z Białegostoku. Była noc. Jechałem z tyłu mojego starego Mercedesa, kilkutygodniowy Iron leżał na moich kolanach, a moja ówczesna partnerka prowadziła auto pod blaskiem księżyca i sporego deszczu.

Takie były właśnie nasze wspólne pierwsze chwile.

Wczoraj, a dokładniej kilka godzin temu wróciłem z półmaratonu, który odbył się Białymstoku. Historia zatoczyła koło. Wziąłem udział w swoim kolejnej edycji fantastycznie zorganizowanego półmaratonu w Białymstoku, ale tym razem po raz pierwszy pobiegłem w duecie z psem. Od jakiegoś czasu na nowo odkrywam magię biegania, a moim trenerem jest mój pies, który bieganie ma we krwi, a bez codziennej porcji biegania staje się bezwzględnym-szarym-diabłem-który-tylko-marzy-o-tym-żeby-czymś-wyprowadzić-cię-z-równowagi.

Przyjaciel, który nie jest człowiekiem

Nigdy nie marzyłem o wyżle weimarskim. Nazwa tej rasy już kiedyś obiła mi się o uszy, ale nie byłem na tyle ciekawy, aby dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Jednak z tego co pamiętam, to od zawsze marzyłem o przyjacielu, który spełnia  jeden, wyjątkowy warunek, a mianowicie nie może być człowiekiem. Po prostu marzyłem o przyjacielu, który nie będzie mnie oceniać i pokocha mnie takiego jakim jestem: z całym inwentarzem zalet i wad.



Po wielu, wielu latach czekania, moja cierpliwość została nagrodzona. Zupełnym przypadkiem życie postanowiło, że będę wychowywać wyżła weimarskiego o imieniu Iron. Przyznam się szczerze, że Iron nie był dla mnie od początku moim najlepszym przyjacielem. Jeszcze do niedawna patrzyłem na Iron’a jak na kolejny obowiązek i kolejny bagaż odpowiedzialności życiowej, który trzeba wziąć na klatę. Każdy, kto nie żyje z Ironem niemal 24 godziny na dobę, ocenia go przez pryzmat jego wyjątkowej i dostojnej urody. Fakty są takie, że faktycznie Iron jest psią seksbombą o piekielnie bystrym intelekcie, nie zmienia to jednak faktu, że Iron to również niezwykle wymagająca istota, która miewa swoje gorsze i lepsze dni. 
Niezależnie od wahań nastrojów, Iron jest zwyczajnie wulkanem niespożytej energii, którą najzwyczajniej w świecie trudno pożytkować na bieżąco, bo jest jej zwyczajnie za dużo.

Pierwszy wspólny bieg

Całe szczęście, że pomimo wielu rzeczy, które nas różnią, to mamy jedną wspólną, która dzielona szybko i pięknie się mnoży. Jest nią pasja do biegania. I to właśnie 15 maja dzięki uprzejmości Fundacji Białystok Biega z Grzegorzem Kuczyńskim na czele, mogliśmy pobiec wspólnie razem z Ironem.

Skąd ten pomysł? Zrodzony ze spontaniczności. Pomyślałem sobie, że nie chce mi się znów biegać w zawodach, a skoro nie jestem w formie, która nie pozwoli mi na powalczenie o nowy rekord życiowy, to… skąd tu brać radość do biegania? Dojrzałem do takiego momentu w życiu, że nie chce mi się już więcej robić rzeczy, które nie dają mi radości. Jeśli bieganie dla radości, to tylko wśród dziewiczej natury, najlepiej sam na sam z sobą. Jeśli bieganie masowe, to tylko z bardziej wyznaczonym celem, bo inaczej zwyczajnie mi się już nie chce.

Z tych i wielu innych powodów, pomysł na to, aby pobiec z moim ostatnim nieustannym towarzyszem biegania był bardzo naturalny. Problemem mógł być regulamin, który co prawda nie zabraniał biegania z psem, ale są pewne niepisane biegowe obyczaje, które nie pochwalają pewnych praktyk lub zachowań. Całe jednak szczęście, że sztab organizacyjny ma na tyle otwarty umysł, że pozwolono mi wraz z Ironem przeżyć ten start wspólnie.



Dla Iron’a było to totalnie nowe doświadczenie. Iron jak dotąd nie miał zbyt wielu szans na to, aby przebywać wśród takich tłumów ludzi. Ten brak doświadczenia spowodował u niego wcielenie się w rolę diabła, który nie dość, że nieposłuszny, to na dodatek okropnie cyniczny. Ostatnie 5 minut do startu było dla mnie wiecznością. Iron stanąwszy na przodzie linii startowej był wyraźnie skonfundowany i totalnie nie wiedział co do cholery tu robi. Ten  wymagający stan emocjonalny zrównoważał niezliczonymi próbami buntu, który manifestował się podgryzaniem połączonym z uporczywym skakaniem. Całe szczęście, że tego typu sytuacje zdarzają się naprawdę wyjątkowo, a Iron jest jeszcze mimo wszystko szczeniakiem…

Start

Na 10 sekund do startu Iron jakby zamarł. On już chyba wiedział co się święci. Dosłownie na sekundę przez oficjalnym okrzykiem startera, energicznie krzyknąłem do Iron’a „hoooopppphoooopppphooooop” i ruszyliśmy do przodu. Iron wręcz eksplodował i z całym impetem ruszył do przodu. Jego impet zaczął gasnąć dopiero mniej więcej na pierwszym kilometrze. To właśnie wtedy dogoniła nas prowadząca grupa Kenijczyków. Myślę, że na pozycji lidera moglibyśmy utrzymać się jeszcze przez najbliższe dwa kilometry, ale wtedy byłby to równoznaczne dla mnie z zakończeniem wyścigu. Musicie wiedzieć, że bieg  na uprzęży z wyżłem weimarskim, który samotnie rozpędza się do 60 km/h, to nie lada wyzwanie. Z boku może się wydawać, że pies jest motorem napędowym, a człowiek tylko bez żadnego wysiłku przebiera nogami. Prawda jest jednak taka, że działające na ludzkie ciało siły w połączeniu z prędkością są tak mocne, że trzeba mieć trochę mięśnie ze stali, aby te znosić te wszystkie obciążenia.



Z tego też powodu musiałem co i rusz studzić zapędy Iron'a, który zapewne nie zdawał sobie sprawy, że przed nim niecałe 90 minut biegu. Pierwsze pięć kilometrów pokonaliśmy ze średnią prędkością 3 minut i 40 sekund, co mocno dało mi popalić. Do ósmego kilometra średnia prędkość naszego biegu była o ciut wyższa od 3 minut i 50 sekund na kilometr. W tym momencie zaznaczę, że nie był to bieg ciągły. Iron co kilkaset metrów mocno przyśpieszał niesiony dopingiem, i mniej więcej co kilometr zatrzymywał się na picie wody z lokalnych kałuży, że o dwóch kupach nie wspomnę.

Od 10 kilometra było już zdecydowanie spokojniej. Iron dostał lekcje pokory i biegł coraz wolniej z coraz dalej wysuniętym językiem. Chłopak źle rozłożył siły i szczerze, nie miał prawa wiedzieć jak je rozłożyć, skoro do tej pory przebiegł najwięcej 15 kilometrów, na dodatek bez żadnej atmosfery wyścigu.

Po drodze dostaliśmy mnóstwo uśmiechów, braw i wyrazów szacunku. To były niezwykle miłe gesty, które bardzo podnosiły mnie na duchu. Dzięki tym momentom zdałem sobie sprawę, że każda, dosłownie każda najmniejsza życzliwość jest najpiękniejszym gestem człowieczeństwa, o której coraz częściej zapominamy. Bieg z Ironem był niewątpliwą atrakcją dla wszystkich startujących jak i kibiców. Większość z nich, sympatycznie docinała mi, że powinienem być zdyskwalifikowany za taki doping, a już na pewno powinienem podzielić się nagrodą z Kenijczykami. Ciekawych docinek było naprawdę mnóstwo, a każdy uśmiech był cenniejszy od mojego najcenniejszego medalu mistrzostw Polski, który kurzy się na mojej domowej półce już od ponad 10 lat.

Ten jeden oszołom

Niestety nie obyło się bez oszołomów, a w zasadzie jednego oszołoma, który był tak wkręcony w swój świat, że nie dopuszczał do siebie tego, że ktoś może mieć inny pomysł na bieganie niż on sam. Ów oszołom odgrażał mi się, że naskarży na mnie do organizatora, że jestem okropnym oszustem i że w ogóle jak mi nie wstyd biec pośród wszystkich ludzi, którzy biegną na dwóch nogach, a ja na dwóch nogach i czterech łapach. Ten przemiły pan był tak zacietrzewiony w swoich wyznaniach, że naprawdę w pewnym momencie odechciało się dalszego biegu. Ostatecznie postanowiłem mieć to w dupie, bo wiedziałem, że na mecie będzie czekać moja przyszła żona, którą kocham nad życie.

Jeden z najpiękniejszych biegów w życiu

No cóż… to był jedyny niemiły akcent mojego biegu. Poza tym radość i niezwykłe poczucie dzielenia, które w połączeniu ze wspólnym robieniem tego, co się kocha, zamieniła się w jeden z piękniejszych dni mojego życia. W końcu znalazłem  w swoim życiu prawdziwego przyjaciela, który nie dość, że mnie rozumie bez słów, to na dodatek pozwala mi patrzeć na moją biegową pasję z zupełnie innej perspektywy. Mój przyjaciel Iron na nowo uczy mnie biegać i czerpać radość z samego faktu bycia w ruchu i obcowania z naturą. Wydaje mi się, że w tym właśnie tkwi moc biegania: dzięki bieganiu jesteśmy sobą, czujemy się wolni, obcujemy z przyrodą, którą przecież jesteśmy integralną częścią, a poza tym pobudzamy do życia wszystkie zmysły, dzięki czemu można doświadczać życia mocniej, bardziej, więcej.

Mocniej, bardziej, więcej w połączeniu z niesamowitym wsparciem kibiców i innych biegaczy, to absolutne mistrzostwo świata. Uważam, że dzisiejszemu zagonionemu i pełnemu lęków człowiekowi cywilizowanemu, brakuje tych prostych gestów empatii, dzięki czemu czujemy się kimś więcej niż tylko ludźmi. Ta cała gonitwa za życiem nie ma większego sensu jeśli nie ma w niej miłości. Miłość jest najdoskonalszą formą ziemskiego życia, dlatego jej brak siłą rzeczy musi być skazany na cierpienie.

 

A po co cierpieć, skoro życie jest takie piękne?

Niech każdy na to pytanie odpowie sobie sam. 15 maja 2016 roku to już tylko przeszłość, za którą jestem niemożliwie wdzięczny. Wdzięczny za to, że przez nieco ponad 86 minut delektowałem się radością biegania, którą dzieliłem z moim największym przyjacielem.

Dzielenie pasji mnoży dobro, dlatego dzielcie się nią z tymi, którzy na to zasługują!

Do zobaczenia za rok!


Zwycięzcą 4. PKO Białystok Półmaratonu Kenijczyk Too Silas Kiprono, który przekroczył metę w czasie 1:05:38. Wśród kobiet najszybsza Białorusinka Iryna Somova z czasem 1:13:32. W klasyfikacji drużynowej zwyciężyła drużyna TrenerBiegania.pl z czego jestem ogromnie dumny! Gratulacje ekipo za wspaniały start i do następnego!

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.

Wysłane przez michał (niezweryfikowany) w pon., 2016-05-16 19:24

Świetna relacja. Cieszę się, że tak Wam Białystok się podoba i chętnie do niego wracasz :) Ale mam nadzieję, że kupy po Ironie posprzątałeś :D

Wysłane przez Jarek (niezweryfikowany) w wt., 2016-05-17 07:20

Mateusz naprawdę świetnie to się czyta, cieszę się że znowu masz fun z biegania:)

Wysłane przez jackruns (niezweryfikowany) w wt., 2016-05-17 11:48

świetna relacja, a gościem się nie przejmuj, zawsze gdzieś się trafi taki co mu nic nie pasuje :)

Wysłane przez jestę biegaczę (niezweryfikowany) w wt., 2016-05-17 12:29

pozdro Mateusz, jesteś kozak. Duży plus za bieg z Ironem, nie jest to łatwe, a na pewno nie jest dopingiem. Dodatkowy walor to super fotka z psem. Bieganie to radość, szczęście, endorfiny. I wolność, tak to odbieram. Ja biegnąc uśmiecham się, pozdrawiam, a w chwilach kryzysu modlę się i dziękuję Stwórcy za tych wszystkich wariatów. I to mi niesamowicie pomaga. Tym razem też. Dzięki takim spontanicznym świrusom jak Ty, ten bieg był barwniejszy i świat jest piękniejszy, pozdrowionka od starego Pędziwiatra