Na początku lipca po raz kolejny dałem się namówić na „doping” i próbę oszukania wszechświata. Całe szczęście, że nikt mnie nie nakrył i zająłem miejsce na podium. Jak do tego doszło? Sprawdźcie, bo to może się Wam spodobać!


2 lipca to kalendarzowy początek wakacji. Wakacje można „otwierać” na setki sposobów. Dzieci wyruszają na kolonie, rodzice na wczasy, piłkarze w poszukiwaniu nowych klubów. Imprezowicze otwierają butelki z browarkiem, dzieci papierki z lodów, studenci otwierają drzwi do gabinetów profesorów, by zakończyć sesje. W korporacjach zaczyna się sezon „przymusowych” dwutygodniowych urlopów, w sejmowych ławach dopinają ostatnie głosowania, by także ogłosić wakacyjną przerwę. Ja otworzyłem lipiec (jako, że wakacje mam zawsze) szalonym maratonem o przewyższeniu MINUS TYSIĄC METRÓW, próbując zakrzywić czasoprzestrzeń…

Brzmi jak bełkot pijanego? Ha! Dokładnie to samo pomyślałem, gdy mój szalony kolega, nałogowy maratończyk Adam Wasiołka (tak, ten sam, który wygrywa co roku Ligę Biegową w kategorii maratony) rzucił pomysł, by pobiec maraton z górki.

Dyskusja wyglądała mniej więcej tak:

Adam: Co robisz w pierwszy weekend lipca?Ja: Chyba jeszcze nic…A: Chodź pobiegniemy maraton z górki! Zrobimy życiówki!
Ja: Jak to k….a z górki?
A: No normalnie, w Alpach jest taki maraton, cały czas w dół. Chodź, dawali w zeszłym roku świetne torby w pakiecie.
Ja: Torby? Nie no, zajebiście, zawsze marzyłem o torbie (sarkazm)
A: Chodź, nie marudź, będzie fajnie, Tyrol, Lodowiec, widoczki jak z reklamy Milki… zapisuje nas i opłacam Ci wpisowe, a Ty wymyśl jak tam się dostać!
Ja: Aha. Ale już Ci mówię, że będziemy tego żałować!

Tak to mniej więcej wyglądało. Nie ma nad czym filozofować. Życie jest skandalicznie krótkie, trzeba zbierać czelendże, ekspiriensy i skile. No bo co nam zostanie po siedzeniu w domu albo przed telewizorem? ;)

Bardzo szybko okazało się, że z Krakowa da się bardzo tanio dolecieć najlepszą niemiecką linią lotniczą do Monachium, a tam to już tylko 150 kilometrów do którejś z wiosek, przez które biegnie alpejski Pitztal Gletschermarathon. Maraton, który zaczyna się na wysokości ponad 1700 metrów, a kończy się prawie tysiąc metrów niżej. Około 37km spośród 42 prowadzi w dół. Czasami dosyć ostro. Jest to maraton do którego organizacji nie zużyto ani jednego kawałka taśmy – po prostu nie ma gdzie się zgubić. Jest tylko jedna droga w dół (sic!)

Myślę sobie, że ludzie bardzo często wyobrażają sobie (w dzieciństwie pewnie częściej), co by było gdyby… Gdybym był niewidzialny? Gdybym umiał latać? Przenikać przez ściany? Umiał się teleportować? Rozmawiać ze zwierzętami?  No właśnie. W świecie biegowym wszyscy mamy odrębny katalog marzeń… Wygrać bieg? Pobić życiówkę? Przebiec świat wzdłuż i wszerz? Być szybszym od znajomego Mariana i Janusza? A może tylko ukończyć maraton? Na pewno jednak każdy z nas podziwia (przynajmniej podświadomie) tych, którzy biegają naprawdę szybko. Stąd też ogromna popularność takich ludzi jak Mo Farah, czy Usain Bolt. Pitztal Gletschermarathon daje możliwość pobiegnięcia naprawdę szybko, nawet jeśli nikt tego nie uzna za jakiś wiarygodny wynik. Co z tego! „Szybko” oczywiście dla każdego będzie oznaczało coś innego. Dla Marcina Chabowskiego to pewnie będzie o wiele szybciej niż dla zwykłego Kowalskiego, albo Pani Marii Pańczak. Grunt, że wszyscy znajdą swoją niszę i będą mogli czerpać radochę. Ja sam siebie klasyfikuję idealnie po środku biegowego świata, zawsze celując w bycie tuż przed kreską oddzielającą połowę stawki. Można by rzec, że jestem statystycznym biegaczem. A gdyby tak na jeden bieg zostać superbohaterem? 

Z uwagi na to, że ledwie tydzień wcześniej pobiegłem genialny Ultramaraton w Przemyślu (56km), w którym odwiedziłem wszystkie lokalne forty z czasów I wojny światowej (mega polecam bieg!), obawiałem się poważnie o swoje nogi, więc perspektywa biegu w dół wydała mi się dosyć przyjemna. Zwłaszcza, że nie mogłem odpuścić będąc w fazie Bezpośredniego Przygotowania Startowego przed głównym celem tego sezonu – biegiem na 100km (o tym w kolejnych tekstach), więc taki wysiłek był dla mnie wskazany. Nie wiedząc jakie tempo będzie właściwe, a także jak organizm będzie sobie radził z oddychaniem na wysokości prawie 2 tysięcy metrów, postanowiłem poluzować wodze fantazji, akceptując wszelkie możliwe tego stanu rzeczy konsekwencje. Powziąłem męską decyzję, iż na zegarek spojrzę tylko dwa razy – w połowie dystansu i na końcu! Fantazja charakteryzowała cały ten wyjazd, w połączeniu z bajkowością tyrolskich szczytów i bawarskich domków. W sobotę wylot skoro świt, w niedzielę wieczorem powrót do domu. Kto zdecydowany – ten ma! A co – niech się dzieje!

Pobudka skoro świt, przejazd autem na metę, skąd z powrotem na start zabierał nas maratoński autobus. To wszystko w aurze siąpiącego deszczu i mgły. Mgły, która przesłoniła nam nieco piękne widoki. Docieramy na start, gdzie oprócz nadmuchiwanej właśnie bramy startowej, mało co zwiastowało, ze bieg lada chwila się rozpocznie. W oczekiwaniu na start wchodzimy do jedynej kawiarni w pobliżu, gdzie spotykamy barmankę z Polski. Świat jest mały. Oprócz naszej maratońskiej trójki w maratonie nie startował żaden Polak. Dodatkowego wsparcia i życzliwego słowa nigdy dość. Zbijamy żółwiki, dosmarowujemy wrażliwe miejsca na ciele, poprawiamy majciochy i w drogę!

Pierwsze dwa kilometry stanowiły zasłonę dymną przed tym co miało nastąpić za chwilę. Może to i lepiej, bo temperatura w okolicach 11 stopni (plus kropiący deszcz) nie pozwalała na zbyt wielki komfort cieplny. Naprawdę można było poczuć różnicę wysokości w trakcie małej „wspinaczki” pod górę, tak aby było jeszcze wyżej. Jak to na sankach – im dalej się wdrapiesz, tym dłużej będziesz się bawił. Jednakże płuca zdradzały objawy przyduszenia. Niewidzialny ktoś je ścisnął i nie pozwalał rozkurczać. Dla takiego biegowego mieszczucha jak ja to było ciężkie doświadczenie. Przy czym w tyle głowy miałem swoje małe marzenie o złamaniu „trójki” w maratonie, więc nie można było przespać początku. Dalsze kilometry to eksperymenty z tempem, wewnętrzna walka między rozsądkiem, a zwolnieniem hamulców. Pędzić niczym pies, który zobaczył, że drzwi są otwarte, czy może statecznie jak wielbłąd, który wie, że droga może być długa i ciężka. Jak w życiu – trzeba znaleźć balans między gazem i hamulcem. W życiu codziennym, zawodowym, domowym, rozrywkowym, finansowym, sportowym – ogólnie każdym. III zasada dynamiki Newtona mówi, że każda akcja powoduje reakcję. Pokonywałem więc kolejne kilometry coraz szybciej i szybciej, z pełną świadomością, że prędzej czy później to się może nieprzyjemnie skończyć. Nie przejmowałem się jednak, skupiając się bardziej na walorach przyrodniczo-rozrywkowych tego swoistego „Dnia Dziecka”. Konsekwentnie nie spoglądając na zegarek, wiedziałem jednak, że kolejne oznaczenia kilometrów pojawiają się stanowczo za szybko. Mimo tego, że oddech miałem równie szybki co podczas gry w szachy. Pięknie. Kręta, asfaltowa droga sumiennie wiła się między kolejnymi wioskami, kościółkami, rzeczkami i pasącymi się bydlętami. Sielanka.

Na półmetku długo wyczekiwane zerknięcie na zegarek. 1:32 oznaczało dla maratońskiego turysty, bez parcia na wyniki (życiówka ciut powyżej 3:20), w fazie przygotowania do biegu wyjątkowo nietempowego (trailowe 100km), całkiem nowe doświadczenie. Można powiedzieć, że pierwszy raz biegłem tak jak mi się wielokrotnie śniło patrząc na popisy bardziej pracowitych i nastawionych na wynik kolegów (szacun!). Jako nieskończony miłośnik taktyki „negative split” (druga połowa biegu szybciej niż pierwsza), biegający tak dystanse od najkrótszego do najdłuższego, mogłem w dalekich zakamarkach optymizmu wyobrazić sobie siebie z czasem 2:59 (hahaha). Sielanka trwała do około 29 kilometra, kiedy to zaczęły mnie łapać pierwsze skurcze, a na domiar złego trasa mocno się wypłaszczyła. Kulminacyjnym momentem, kiedy zacząłem wątpić w jakąkolwiek walkę, był 800 metrowy podbieg pod supermarket „SPAR”. Gdy do niego dotarłem już wiedziałem, że SPARtolił mi się czas… No, ale nie ma co płakać, było to wkalkulowane w zabawę. Od tego momentu zaczęło mi się biec ciężej w nogach, ale jakoś lepiej na duszy. Wszelkie nerwy opadły. Czasami nadspodziewanie dobry występ, czy szansa na coś wyjątkowego, może kompletnie spętać nogi. W zeszłym roku byłem na półmaratonie górskim w czasie którego czołówka pomyliła trasę i zupełnie nieprzewidzianie zostałem liderem wyścigu. To było bardzo stresujących kilka kilometrów. Na szczęście, okazało się, że zaginieni odnaleźli trasę dokładając około 500 metrów i kamień spadł mi z serca ;) 

Wracając do Pitztal Marathonu, w miarę zbliżania się do mety trasa stawała się dla mnie coraz trudniejsza i zgodnie z pobieżną znajomością anatomii – nadeszły konkretne skurcze w mięśniach dwu i czworogłowych. Podobne objawy widziałem u niektórych mijanych biegaczy (lub mijających mnie), ale epickie wręcz okoliczności przyrody i krajobrazu, a także rosnąca liczba kibiców, pozwalały zagłuszyć nieprzyjemne myśli. Tempo mojego biegu w dalszym ciągu pozwalało na osiągnięcie nieoficjalnego rekordu życiowego. W tym momencie doskonale już wiedziałem, że nawet droga „usłana różami” może mieć w sobie dużo cierni. Podobnie jak w tym „abstrakcyjnym” biegu, również w życiu NIC nie przychodzi za darmo. Obserwując świat codzienny i ludzką naiwność, warto o tym pamiętać. Dług biegania ponad możliwości zarówno tempowe, jak i kilometrażowe (trzeci maraton w ciągu 3 tygodni). Nagle okazało się, że prawe udo już dalej współpracować nie chce i do mety to ja się mogę co najwyżej czołgać. Pozostało mi więc liczyć upływające minuty i wyprzedzających mnie rywali. Kolejne próby rozruszania nogi kończyły się skurczami lub jeszcze większym bólem. Ale mimo to – z uśmiechem. Na 500 metrów przed metą liczba kibiców była już na tyle słuszna, że po prostu pozostało zagryźć zęby i przyspieszyć. Ból chwilowo odpuścił.

Mimo czasu dużo gorszego niż się spodziewałem, meta wynagrodziła bardzo wiele. Nielimitowane ilości owoców, napojów (również wyskokowych) i różnych smakowitych przysmaków, doskonale rekompensowało trud. W dodatku zaraz po dobiegnięciu do mety, każdy otrzymywał piękne, wydrukowane zdjęcie ze swojego finiszu. Jak widać, moje było wyjątkowo udane, bo napędził mnie miejscowy zawodnik z półmaratonu.

Najśmieszniejsze jednak było na koniec. Ewelina jak to ona, w co drugim biegu staje na podium, więc i tym razem okazało się, że zajęła 2 miejsce w swojej kategorii. Żeby więc wyrobić się ze wszystkim i zdążyć na samolot powrotny z Monachium, musieliśmy zaryzykować opuszczenie dekoracji zwycięzców i szybko wrócić do naszego pensjonatu (oddalonego o 40 minut jazdy autem) w celu wykąpania się, zjedzenia obiadu i spakowania rzeczy. Oczywiście wróciliśmy na metę spóźnieni i odbiór nagrody był bardzo symboliczny (dłuższa chwila poszukiwania w kartonach). Jak to z Eweliną – nic nowego, kolejne trofeum, które i tak już nigdzie w domu się nie zmieści. Nikt się jednak nie spodziewał, że na liście wyników na 3 pozycji w kategorii M30 znajdę się także ja!!! Mnie się takie rzeczy po prostu nie zdarzają. Mało tego, do 2 miejsca zabrakło mi mniej niż minutę. Czyli wystarczyło kuśtykać do mety minimalnie szybciej. No cóż. Niezła puenta tej maratońskiej wyprawy z gatunku fantastyki. Nic nie było przewidywalne ani rutynowe. To naprawdę świetnie „smakuje” w czasach, kiedy większość biegaczy startuje kilkadziesiąt razy w roku, przez co coraz trudniej o wyjątkowość, czy specjalny rodzaj podniecenia i mobilizacji na danym biegu. Odskocznia od normy jest czymś pięknym.

Druga połowa roku to już czas, kiedy zaczyna się planowanie startów na kolejny sezon. 1 lipca 2018 roku odbędzie się kolejna edycja Pitztal Gletschermarathonu. Biegu w którym można legalnie stosować doping „grawitacyjny” i dać się ponieść prawom fizyki. To alternatywa legalnego „oszukiwania” dla np. „Nocnej Ściemy”, czyli biegania w trakcie zmiany czasu z letniego na zimowy. Jeśli o mnie chodzi, wiem na pewno, że jeszcze kiedyś wrócę na ten bieg. Na pewno po to, aby wyrównać rachunki. Także po to, żeby spędzić o kilka dni więcej w tym wyjątkowym świecie, oderwanym od cywilizacji jaką znamy. Bardzo mało jest miejsc, które akceptuję jako potencjalne dla osiedlenia się na emeryturze. To jest kolejnym z ledwie kilku „jednorożców”, które mogę śmiało dodać do listy. Jeśli chcecie jednocześnie wypocząć i się zmęczyć – nie czekajcie! To cenna lekcja i nagroda zarazem. Chyba bardzo potrzebna w świecie na kredyt, w którym liczą się wypasione domy i szybkie samochody oraz robienie wielkich awantur o to, że ktoś nam przytarł lekko zderzak na parkingu.

Czujecie o co chodzi? Sprawdźcie sami!

Mateusz Banaś

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.