Stojąc pod "czerwoną kropką" w Wołosatem czułem przede wszystkim niepokój, może nawet strach. Za chwilę miałem ruszyć w 500 kilometrową podróż bez jakiegokolwiek wsparcia. Wszystko co potrzebne mi było do przeżycia targałem na sobie w moim 20 literowym Grivelu... Wybrałem taką formułę, bo tylko w ten sposób mogłem w pełni rywalizować z przeciwnościami losu, kapryśną aurą i samym sobą.

Do Ustrzyk Górnych dotarłem z Warszawy autobusem. Tam dzięki uprzejmości Agnieszki Osińskiej zostaję odwieziony na nocleg w Pszczelinach. Tych samych które na zawsze pozostaną w moim sercu z uwagi na pole namiotowe Widełki, na którym wielokrotnie w dawnych czasach się rozbijałem i z którego uczyłem się poznawać Bieszczady.

W dniu startu Aga dowozi mnie do Wołosatego... Nie bez przygód... O mały włos naszą podróż i moje marzenia przerwała by sarna która o centymetry minęła maskę samochodu... Adrenalina od samego rana...

Na szczęście opatrzność czuwała nade mną (opatrzność lub sławne bieszczadzkie anioły) i 20.06.2020 o godzinie 4:15 ruszam na trasę Głównego Szlaku Beskidzkiego.

Dzień 1 (65 km/3233m+) Wołosate-Bacówka pod Honem

Pierwsze kilometry bardzo szybkie, warunki znakomite a na dokładkę zapierające dech w piersiach chmury pod stopami na podejściu pod Rozsypaniec. Halicz ukryty za mgłą jak w pewnej piosence KSU... Później nie było już tak różowo. Gęsta mgła, ulewa na zejściu z Połoniny Caryńskiej i przeczekiwanie w schronie przed Brzegami Górnymi. Burza tuż przed przełęczą Orłowicza i kolejna ulewa przed zajściem do Smerka. Miejscami szlaki nie istniały, w ich miejscu zagościły tony błota i rwące potoczki. Sporo sił straciłem na walkę z błotem i uwagę na to by nie zaliczać kolejnych upadków (a tych niestety było kilka). Końcowe 15 kilometrów to dokuczliwy upał i śliski zbieg do Cisnej. Gdy tam już dotarłem odetchnąłem z ulgą. Zakupy w sklepie spożywczym i ostatnie 2 kilometry wolnego podejścia do schroniska zwieńczyły pierwszy dzień mojego GSB... Nie oznaczało to jednak, że mogłem już odpoczywać. Pranie, suszenie odzieży i butów, kąpiel i jedzenie. Ten codzienny rytuał był częścią mojego biegu. Bez tego nie udało by mi się ruszyć następnego dnia na trasę. Na sen pozostawało już niewiele czasu (średnio 3-3,5 godziny na dobę).

W schronisku spotykam Zbigniewa Sikorę który też robi swoje GSB. I mających wystartować za dwa dni Kamila Leśniaka i Piotra Bętkowskiego. Zjadłem kolację i starałem się zasnąć... Niestety nie za bardzo to się udało...

Dzień 2 (57 km/2150m+) Bacówka pod Honem - Puławy Górne

Po nieprzespanej nocy ciężko zmobilizować się do biegu...  Wieloosobowa sala w schronisku, do tego nawalony typ w pokoju, który nocą znaczył swój teren lejąc na drzwi (od wewnątrz)... To też w pewnym sensie część tej przygody.

Rano zaczynam wolno i równie wolno się rozkręcam.

Start o 4:30 rano i od razu konkretna praca, podejście przy wyciągu. Potem Wielki Dział, Chryszczata i piękne Jeziorka Duszatyńskie. Gdy dotarłem do Komańczy jedyne o czym marzyłem to znaleźć jakiś sklep. Niestety niedziela nie pozostawiła złudzeń, miałem lecieć prawie o suchym pysku do Przybyszowa.

Za mną Bieszczady, przede mną Beskid Niski, który od lat słynie z... błota. Z Komańczy meczę się z tym błotem aż do łąk poprzedzających Wahalowski Wierch. Po drodze mija mnie Zbigniew. Zamieniany kilka słów i widzimy się po raz ostatni na szlaku. Brodząc po kostki w wodzie mam na tych łąkach przedsmak czekających mnie bagien. Gdy wbiegam do lasu nie jest lepiej... Znałem dobrze ten odcinek z Łemkowyny i byłem przygotowany na tony błota ciągnące się aż do Przybyszowa. Gdy tam docieram czeka na mnie miła niespodzianka - mój imiennik zostawia dla mnie butelkę wody. W takich chwilach czuję się jakby bardziej solidarność ludzi na szlaku. Tuż za Chatą w Przybyszowe szlak pnie się ostro do góry. Mocno przygrzewa słońce. W powietrzu wisi burza, która nie każe długo na siebie czekać. Za Tokarnią w okolicy Wilczych Bud słyszę pierwsze jej pomruki.

Uciekam przed nią ale ona jest szybsza. I towarzyszy mi przez kilka ostatnich dzisiaj kilometrów... Burza wpędza mnie pod wiatkę PKS-u w Puławach Górnych. Trwa na tyle długo i leje jak z cebra, że tutaj decyduje - na dzisiaj wystarczy. Obawiałem się o swój nocleg ale gospodarz przyjechał po mnie samochodem z Rymanowa...

Potrzebuję dnia na sen i suszenie ubrań. Muszę też dokończyć brakujące 11,9 km.  Pierwszy mały krok w tył. Jak się później okaże nie ostatni jaki zrobię podczas mojej przygody. Po pierwszych dwóch dniach mogłem napisać jedno - warunki do biegania katastrofalne. Lubię biegać w górach, jednak to co zastałem na szlakach mocno to bieganie ograniczało.

Dzień 3 (11,9 km/250m+) Puławy Górne - Rymanów Zdrój

Dzięki dobrym ludziom mogłem dokończyć brakujący odcinek i wrócić na biegowo do kwatery w Rymanowie. Po dwóch dniach mozolnej walki z błotem tym razem odżyłem na trasie. Bez ciężkiego plecaka z jednym flaskiem wody w kieszeni kurtki mogłem nareszcie pobiec tyle ile się dało. Pierwsze 6 kilometrów asfaltem przetruchtane w 36 minut, potem jedna mała górka i kontrolowany zbieg do Rymanowa. Przez cały czas towarzyszył mi niewielki deszcz. O błocie nie wspomnę, bo to jest tu wszędzie. Wstyd się przyznać ale dzisiaj na trasie GSB (Główny Szlak Błotny) byłem tylko 1:22:39... Resztę dnia poświeciłem na suszenie rzeczy, sen i jedzenie (zapachy z pizzerii obok zrobiły swoje).

Dzień 4 (63,6 km/2675m+) Rymanów Zdrój - Wołowiec

Po luźniejszym dniu w Rymanowie na trasę GSB ruszyłem bardzo wcześnie, jeszcze przed świtem. Mocno padało ale wypoczęty nie zwracałem na to uwagi. Nawet rzeczka na 4 kilometrze pokonywana w bród nie była w stanie zmącić mojego spokoju. W Iwoniczu i Lubatowej pierwotnie miałem zaopatrzyć się w wodę ale byłem na tyle wcześnie, że żaden sklep jeszcze nie był czynny. Na szczęście było chłodno, zużywałem mało wody i dość szybko wdrapałem się na Cergową gdzie podziwiałem piękne mgły. Po zbiegnięciu z tej magicznej góry dotarłem do samotni św. Jana z Dukli gdzie z cudownego źródełka uzupełniłem sobie wodą bidony... Potem Chyrowa i niesamowita ulewa z silnym wiatrem trwająca aż do Kątów. Na odkrytych przestrzeniach za Łysą Górą wcale nie było mi do śmiechu. W Kątach szybkie zakupy i popas pod sklepem. Akurat po 8 godzinach ciągłego deszczu niebiosa zlitowały się nade mną i mogłem zadziwiać miejscowych swoim biegowym menu  na które składał się litr kefiru, 3 bułki, paczka parówek i puszka radlera...

Posilony tą oryginalną mieszanką zdobywam górę Kamień i zbiegam do Przełęczy Hałbowskiej. Tradycyjnie cierpię na podejściu na Kolanin ale wiem, że następne górki (Świerzowa i Magura) będą już przysłowiową bułką z masłem. Tuż przed Bacówką w Bartnem gubię się na bagnach i robi się dość niebezpiecznie. Na szczęście dzięki Locus Map i tracków wygranych na telefon wracam na szlak i choć ubłocony po pas i mocno spóźniony mogę szczęśliwie dotrzeć przed nocą do Chaty u Kasi w Wołowcu. Tam gospodyni raczy mnie sutym posiłkiem. Pożycza igłę i nici bym mógł pocerować moje rozpadające się buty, w które wkładam stare gazety i suszę na kominku... Szkoda, ze nóg nie mogłem sobie pocerować - ten etap w deszczu i błocie zmasakrował mi konkretnie nogi, które już do końca będą moją piętą achillesową.

Dzień 5 (62,7 km/2886m+) Wołowiec - Hala Łabowska

A już myślałem, ze codziennie będzie padać. A tu taka niespodzianka, nie dość, że nie padało to jeszcze w drugiej połowie dnia wyszło słońce. Pierwszą część trasy ciężka. Swoje zrobiły podejścia na Rotundę i Kozie Żebro. Znam te górki z Łemkowyny i chyba nigdy nie polubię. Wezbrane po ostatnich opadach rzeki i strumienie gwarantowały konkretną kąpiel. Oczywiście rzeka Biała przewodziła na mojej liście atrakcji - niewiele zabrakło bym zanurzył się w niej po pas.

Po dotarciu do Krynicy chętnie korzystam z dobrodziejstw cywilizacji: kawa, hot dog - niewiele potrzeba człowiekowi do szczęścia po tylu kilometrach w dziczy. Po zrobieniu zakupów, odwiedzeniu apteki i zakupie w pasmanterii zestawu małego szewca żegnam Krynicę.

Szybko docieram na Jaworzynę. Robię kilka zdjęć i zbiegam w kierunku Runka. Jeszcze kilka kilometrów i dotrę do ciepłego schroniska.

Szlak za Krynicą (w stronę Ustronia) nijak się ma do błotnych atrakcji Bieszczadów i Beskidu Niskiego... Tu w porównaniu do pierwszych kilometrów było po prostu sucho. Nocuje w bardzo klimatycznym schronisku na Hali Łabowskiej zbierając siły przed następnym dniem, którego bardzo się obawiałem.

 

Dzień 6 (73,5 km/3560m+) Hala Łabowska - Turbacz

Gdy planowałem dzienne przebiegi na GSB wiedziałem, że ten dzień będzie bardzo trudny. Patrząc na ogólny stan moich stóp, wielkość i wagę plecaka oraz spanie po 3 godziny na dobę to moje obawy były jak najbardziej uzasadnione. Ze schroniska wyszedłem bardzo wcześnie. Trasę do Rytra znam jak własną kieszeń, lubię ją i to wykorzystałem w 100%. Wiedziałem, że o 6.00 otwierają duży sklep obok stacji benzynowej i tam miałem zaplanowane zakupy i śniadanie. Nie powiem sporo czasu mi to zajęło ale na podejście pod Niemcową ruszyłem zaopatrzony w najpotrzebniejsze rzeczy i napakowany węglowodanami (i nie tylko) pod korek. Ileż razy na Niepokornym Mnichu narzekałem na to podejście... Tym razem bardzo sprawnie mi to poszło i droga na Radziejowa i Prehybę stała otworem. Było dość gorąco i plecak ze sporą doczepką mocno zmasakrował mi ramiona. Na Radziejowej z uwagi na remont wieży widokowej mała korekta szlaku a dalej już bezproblemowe napieranie na Prehybę. Tam w schronisko zjadam najlepszą pomidorową w życiu (wtedy dałbym za to głowę) i truchtam do Dzwonkówki. To 298 kilometr GSB. Wspominam o tym nieprzypadkowo, bo szlak który był za mną znałem co do metra ze swoich wcześniejszych zawodów i wędrówek. To co było przede mną było dla mnie wielką niewiadomą i zagadką.

Po dotarciu do Krościenka przebijam się przez remontowane ulice szukając sklepu. I znowu ten sam rytuał. Zakupy i popas pod sklepem. Pewnie znowu trwało by to wieki, gdyby nie upał który kazał mi uciekać z miasta w stronę zacienionych górskich szlaków. Kilka kilometrów za Krościenkiem spotykam idących od Ustronia Marka Zakrzewskiego i Rafał Czajkowskiego. To było bardzo miłe spotkanie. Pośmialiśmy się, pożartowaliśmy i ruszyliśmy dalej. Mnie czekało długie podejście na Lubań a chłopaki celowali w Prehybę.

Za Lubaniem kolejna niespodzianka. Spotykam Bubamara Szara - znajomego biegacza który częstuje mnie zimną colą. Dalsza część trasy to walka o jak najsprawniejsze pokonywanie kilometrów. Nie było to łatwe, bo miałem już dziesiątki bąbli i obtarć na stopach, do tego złamał mi się kijek i rozpadały buty. Przed Turbaczem zostaje napadnięty przez dwa imponujące psy pasterskie... jest mi wszystko jedno, gadam do nich i jakoś rozstajemy się w przyjaźni.

Do schroniska docieram wraz z zachodem słońca... Jest piękny...

Z dotarciem do schroniska mój bieg na dzisiaj się nie kończy. Przygotował mnie na to mój przyjaciel Robert Korab. Zanim położę się spać mam do wykonania wiele czynności, bez których nawet nie mógłbym marzyć o rozpoczęciu następnego dnia. Na sen znowu nie pozostaje zbyt wiele czasu...

Dzień 7 (56,4km/1900m+) Turbacz - Przełęcz Krowiarki

Wydawało mi się, że to będzie jeden z łatwiejszych dni. O jak bardzo się myliłem.

Ranek przywitał mnie cudnym wschodem słońca na Turbaczu. Nic nie zapowiadało złej pogody. Serce samo rwało się do biegu. Do Rabki Zdroju nuda... Wszystko idzie według planu a może i lepiej. Niestety za Rabką począwszy od "Zakopianki" do Wysokiej gubię się kilka razy. Na tym odcinku oznakowanie szlaku w wielu miejscach nie istnieje. Jest to bardzo deprymujące. Tracę tutaj tak dużo czasu, że zaczynam się irytować... Do Jordanowa docieram późno. Robię zakupy i w tej całej bezsilności zasiadam w jakiejś kafejce. Lody i kawa to zestaw który jest moją ostatnią deską ratunku. Przyznaje to właśnie w Jordanowie moja motywacja niebezpiecznie oscylowała w granicach zera...

Na szczęście kawa, lody, odległe pomruki burzy i krótka rozmowa z przyjacielem obudziły mnie z letargu. Musiałem wracać do pracy...

Próbuje nadrabiać stracony czas co jest trudne bo szlak przeważnie pnie się teraz do góry. Ta mrucząca z oddali burza działa na mnie jak niezły dopalacz. Docieram na Halę Krupową i wiem, że na szczyt Policy uda się wejść bez towarzystwa błyskawic. Na Policy podziwiam oryginalny pomnik katastrofy lotniczej z 1969 roku. Babia Góra już niedaleko, jeszcze tylko kilka kilometrów. Jednak dzisiaj nie dane będzie mi jej zdobyć. Na Przełęczy Krowiarki jeszcze się łudziłem. Krótko... Podchodzę kilkaset metrów i rozpętało się piekło. Wracam dzwoniąc do Roberta Koraba. Odradza atakowanie Babiej w taką pogodę i radzi przełożyć to na jutro... Jestem zły... To miał być łatwy dzień... Wracam niebieskim szlakiem do schroniska w Markowych Szczawinach... Przez cały czas leje i grzmi... W schronisku spotykam Piotra i Kamila dzięki którym mam dzisiaj co jeść i gdzie spać...

Nogi mam zmasakrowane, buty trzymają się na słowo honoru a morale zostało pod Babią...

Dzień 8 (73,2km/3540m+) Przełęcz Krowiarki - Przysłop pod Baranią Górą

Ranek nie napawał mnie optymizmem. Grzmiało. Z duszą na ramieniu zszedłem do przełęczy i zacząłem wspinać się na Babią. Do Sokolicy było ciężko, potem jakoś poszło. Było już dość późno jak mijałem schronisko w Markowych Szczawinach i bardzo się bałem czy dam radę dotrzeć dzisiaj za Baranią Górę. Postanowiłem ograniczyć do minimum postoje. Zadzwoniłem do schroniska i poprosiłem by zostawili mi jedzenie i wodę na łóżku (kuchnia działa tylko do 19.00) bo dotrę bardo późno. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony życzliwością obsługi.

Wracając do biegu. Trasa do Przełęczy Glinne to takie cykanie góra-dół. Nie miałem jednak żadnych pokus by przystawać, bo na tym odcinku nie było możliwości na uzupełnienie płynów lub jedzenia. Szczęśliwie na przełęczy spotykam panią która sprzedaje oscypki. Okazuje się że bardzo dobrze wchodzą podczas napierania pod górę. Dopiero na Hali Miziowej udaje się coś zjeść konkretnego i uzupełnić wodę. Bolą mnie stopy jednak wpadam w dość fajny rytm i zatrzymuje się dopiero na Rysiance by uzupełnić zapasy wody. Później trasa wiedzie raczej w dół i tak do samej Żabnicy. Tu aż do Węgierskiej Górki szlak prowadzi wzdłuż asfaltowej drogi. W Węgierskiej Górce szybkie zakupy i... trochę wspomnień. Przebiegam obok stadionu piłkarskiego na którym trenowałem z RKS SARMATA na obozie sportowym... Miałem wtedy 16 lat... Jeszcze tylko mostek i wracam w góry... Bardzo sprawnie pokonuje kolejne kilometry i 500m pionu. Gdy już jestem na pierwszym ze szczytów masywu Baraniej (Glinne) łapie mnie deszcz i znowu słyszę znajome mruczenie... nie tylko nie to... Zostało już tak niewiele... Żadnych burz... Proszę... Po 30 minutach deszcz przestaje padać ale nadal grzmi.

Zaczynam naprawdę się bać, bo biegnę po odkrytym terenie. Ranię sobie stopy ale adrenalina nie pozwala mi się poddać. Za Magurką Wiślaną na kawałeczku niebieskiego nieba, który z każdą minutą robi się większy pojawia się księżyc a ja robię się dziwnie spokojny. Przy starym przyjacielu nic złego nie ma prawa mi się już przydarzyć. Gdy docieram na Baranią Górę zaczyna się piękny zachód słońca. Wdrapuje się ma wieżę widokową i cieszę oko wspaniałym widokiem. Chyba w tym momencie po raz pierwszy dotarło do mnie że już nic mnie nie powstrzyma. Z całej 500 kilometrowej trasy ten moment zapamiętam najbardziej. I dla takich chwil warto się męczyć... Po zejściu z wieży rozmawiam z chłopakiem który rozbijał się pod wieżą i schodzę sobie powolutku do schroniska. Nie ja nie schodzę. Ja się wlokę. Zeszło ze mnie całe napięcie, pojawił się spokój ale też i ból stóp... Co mi tam. Podwójne naleśniki czekają w schronisku na mnie, ciepłej wody też nie zabraknie... Zapalam czołówkę i dalej ruszam w samotny spacer.

PS. Do schroniska dotarłem, poznałem fajnego gościa który poczęstował mnie prawdziwą kawą. O północy kawa smakuje naprawdę wyjątkowo...

Dzień 9 (37,4km/1475m+) Przysłop pod Baranią Górą - Ustroń

Ruszam na szlak po 2,5 godzinach snu. Nogi mnie nap.... Każdy kontakt stopy z kamieniami to ból... Ale szczerze mam to w... Wiem, że się rozkręcę. GSB nauczył mnie tego u kilku innych rzeczy.

Po 4-5 kilometrach znajomy pomruk. W sumie to mnie już nic nie zdziwi.

Mijam Stecówkę w strugach deszczu. Grzmi. Na szczęście deszcz trwa z godzinę a burza milknie wraz z ostatnią kroplą deszczu. Starczy na dzisiaj tych atrakcji. Wychodzi słońce a ja powoli zapominam o bolących nogach. Po kilku godzinach docieram na Wielki Stożek gdzie uzupełniam wodę i zaczynam ostatnie 20 kilometrów. Mój znajomy z Białegostoku Jacek

Brzozowski z którym miałem przyjemność biec Ultra Hańczę ma takie powiedzenie, że jak zostaje 20 km na ultra to, to już finisz... Zaczynam zatem finisz..  Po drodze szczyty Cieślar, Szosów Wielki i... piekło Czantorii. Wychodzę na tą górę jak automat... Piekło zostawiłem za sobą, może w Beskidzie Niskim... Czantoria nim nie była. Owszem zejście z tej góry po luźnych kamieniach przypominało mi, że moje nogi nadają się raczej na SOR niż na górskie wycieczki ale miałem to gdzieś. Jeszcze tylko wredne podejście pod Równicę i zbieg do Ustronia. Pod czerwoną kropką melduję się 28.06.2020 o godzinie 13:16. Moja przygoda z GSB trwała 8 dni, 9 godzin i 1 minutę. Jestem wzruszony i trudno mi jest to ukryć. Zrealizowałem jedno z moich biegowych marzeń.

Na celebrowanie nie miałem za dużo czasu. Kąpiel w Wiśle i powrót do domu. Najpierw busem do Katowic a następnie pociągiem do Warszawy. Tak wyglądał mój GSB bez wsparcia - przygoda która warto było przeżyć.

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.

Wysłane przez Maja (niezweryfikowany) w śr., 2020-08-05 22:46

Śledziłam na bieżąco twoje poczynania, czapki z głów!