UTMB – marzenie, cel, wyzwanie zarówno fizyczne jak i finansowe, przygoda, urlop, ból, zmęczenie, satysfakcja. To tylko niektóre z epitetów, które nasuwają mi się w pierwszej kolejności jeśli ktoś zapyta mnie o ten bieg.

By dostać się na UTMB trzeba mieć nie tylko trochę kasy, ale też szczęście w losowaniu. Mi udało się dopiero za drugim razem z losowaniem, ale to nawet i lepiej, bo dzięki temu mogłem trochę poprawić formę i zmierzyć się z innymi wymagającymi biegami, które przygotowały mnie do tego głównego. Najbardziej w przygotowaniach pomogły 2 starty (Bieg 7 szczytów – czyli radosne hasanie na 240km, w którym poznałem jak się biega przez 2 noce bez snu oraz Transgrancanaria 125km, ale ze sporym przewyższeniem), które pokazały mi, że nasze góry są fajne, ale większe górki też są przyjemne.

Kiedy już dostaniesz się na listę startową to pamiętaj o kilku kwestiach.

  1. Rezerwuj nocleg! Polecam np. (AirBnb dziś sprawdzając były ceny nawet 1800 za 7 dni dla 4 osób!) – zawsze możesz zrezygnować, lub opłacić później, a miejsca bardzo szybko znikają i cena rośnie zawrotnie. W ostatniej chwili ceny były (najtańsze) po 400 zł za noc. W kupie siła, więc fajnie dogadać się z tymi, co jadą, wziąć duże mieszkanie i podzielić koszty!
  2. Zbieraj sprzęt – lista rzeczy obowiązkowych jest długa i kosztowna (musisz mieć wszystko z listy, ale nie wszystko drogie! Później napiszę co warto, a co jest gadżetem moim zdaniem)
  3. Transport – Samolot/samochód obie opcje dobre i podobne cenowo jeśli dobrze poszukać z lotami (ale przygody też się mogą zdarzyć, ale o tym pisać nie będę, chyba że będą pytania).

Dobra, nie wiem od czego zacząć, więc zacznę od początku (jak interesuje Cię tylko bieg to naciśnij wyszukaj i wpisz „start bieg” i zacznij czytać od tego miejsca :P). Postanowiliśmy dotrzeć do Chamonix przez Genewę samolotem dalej busem, bo to szybciej i podobnie cenowo, a chcieliśmy bez spiny i wygodnie. Wizja kilkunastu godzin w samochodzie vs 2h w samolocie postawiła sprawę jasno. Przeskoczmy do Chamonix i trochę przyśpieszmy tempo. Miasteczko piękne, logistyka prosta, free wi-fi w 2 miejscach, biuro turystyczne (gdzie są leżaczki) i dworzec kolejki wąskotorowej.

Ceny w sklepach różne przykłady poniżej.

Przykładowe ceny w sklepie (2016):

  • Banany ok.  2 euro
  • Woda od 0,18 euro (1,5l)
  • Makaron od 0,5 euro
  • Wędlina za 100g ok 2 euro
  • Wino od ok 2,5 euro
  • Piwo ok 1,5 euro
  • Bagietka 0,9 euro
  • Natomiast w barze: piwo małe 4 euro duże 6 euro
  • Chamburger np. POCOLOCO 7 euro
  • Pizza od 10 euro
  • Kebab (słaby w smaku)  6,5 euro

Więc jak widać tanio nie jest, a przynajmniej nie na moją kieszeń. Ale przyśpieszmy historię (jak będą jakieś pytania o Chamonix to piszcie, pomogę ile będę umiał).

Odbiór pakietów na UTMB najlepiej załatwić pierwszego dnia, kiedy jest możliwy (środa), i czym wcześniej tym lepiej, bo kolejki szybko robią się bardzo długie. Sama procedura odbioru jest dość łatwa, i musisz mieć wtedy przy sobie cały sprzęt wymagany na bieg (z listy). Na miejscu dostajesz karteczkę i kuwetę jak na lotnisku i musisz wyłożyć zawartość plecaka, później wolontariusz sprawdza losowy sprzęt z listy (4 szt) i odhacza, u mnie sprawdzano czołówki i baterie, jedzenie na trasę (2 żele i 2 zestawy bakali), bukłak na wodę i folię NRC. Dalej przechodzimy do odbioru numeru startowego, później opaski na rękę i w końcu pakiet startowy (czyli koszulka i tyle L a i jeszcze 3 woreczki foliowe na śmieci) Dość ubogi pakiet jak na wpisowe za ponad 200 euro i podobno w poprzednich latach było lepiej, ale nie narzekajmy! 

Dzień startu (start biegu)

Wyśpij się i odpocznij porządnie, bo czeka cię ostra jazda.

Na start wybierz się wcześniej (ostrzegali mnie, więc tak zrobiłem, i choć polecali na 2h wcześniej poszedłem na 1h i było w miarę ok). Było strasznie gorąco (ok. 32 stopnie), więc mocno prażyło w głowę, gdybym przyszedł wcześniej ryzykował bym przegrzanie, ale za to zyskał bym pewnie z kilkanaście minut na starcie, a to sporo jeśli walczy się o wynik, więc do rozważenia dla startujących, jeśli przyjdziesz na styk to zapewne stracisz ponad 40min (na początku jest ciasno).

W tłumie ludzi na starcie czuć atmosferę biegu i nie chodzi mi wcale o zapach maści bengaj itp. 

Kiedy puścili Vangelis – conquest of paradise (oficjalny hymm UTMB), ludzie płakali. Ja sam miałem łzy w oczach, coś niesamowitego, każdy życzył osobie obok dobrego biegu i ruszyliśmy. Początek truchcikiem przez bramę startową w otoczeniu mnóstwa kibiców/kamer/aparatów. Było ciasno jak w kolejce do Lidla, kiedy rzucą ciuchy biegowe, choć przynajmniej tu z kulturą, bo nikt się nie pchał.

Pierwsze 8km to płaski teren, gdzie można ustawić się na dobrej pozycji i w zależności czy byłeś z przodu (wtedy zyskujesz, bo możesz przyśpieszyć), czy z tyłu to masz miejsce na wyprzedzanie. Droga do Les Houches jest banalnie prosta (jak start w parkrunie), dodatkowo pełno kibiców, więc te 8km nawet nie wiem kiedy minęło, a tam punkt z wodą i ciastkami, batonikami i żelkami J, nie ma czasu na pierdoły, plecak pełen, więc lecę dalej .

Kolejne 13 km do Saint-Gervais też szybko mija, niby jest tam jakieś podejście, ale na tym etapie nawet nieodczuwalne, a na miejscu dobrze zaopatrzony punkt odżywczy. Przez dobrze zaopatrzony rozumiem, że były bagietki, wędlina w plastrach, sery w kostkach, zupa w miseczkach i batoniki w papierkach, woda i cola w butelkach. Ogólnie było wszystko i nawet ciasto było na które się rzuciłem (co było chyba błędem).

Po wyjściu z pkt. ruszyliśmy biegiem dalej i zaczęły się u mnie problemy żołądkowe. Pierwszy raz miałem, aby po 20-u kilku kilometrach biegu tak zbuntował się żołądek. Pierwsze wróciło ciasto, a później wraz z każdym km zawartość mojego żołądka wracała drogą, którą się do niego dostała. Tak, to nie było przyjemne ani dla oczu, ani dla ciała. Nastrój i optymizm na bieg mi się spie.. zepsuł, ale zacisnąłem zęby i stwierdziłem, że walczę do końca, najwyżej zdejmie mnie limit czasu. Po drodze często padało pytanie czy wszystko ze mną ok, a w oczach współzawodników widziałem, że raczej nie dają mi wielkich szans na dotarcie do mety, raczej zastanawiają się czy dotrę o własnych siłach na kolejny punkt.

Biegniemy dalej i przed oczami kolejne miasteczko. Zbiegamy asfaltem, znów tłumy ludzi i punkt odżywczy ze wszystkim. Jakoś nie chce mi się jeść (ciekawe czemu?).

Biegniemy dalej, zapada noc i zapalamy czołówki, trasa prosta i dobrze oznaczona (nie ma szans by pomylić trasę, zwłaszcza, że dodatkowo z każdej strony mamy innych zawodników).

Zaczyna się pierwsze długie podejście, dość strome ale proste technicznie (oczywiście nikt nie biegnie, wszyscy idą krok za krokiem), bunt żołądka sprawia, że dość często się zatrzymuję i siadam na kamieniu by złapać oddech i przepłukać usta. Dotarcie na szczyt trochę trwa i wyprzedza mnie spora grupa osób, miałem wrażenie, że mijają mnie wszyscy, mężczyźni, kobiety, emeryci, dzieci i ślimaki ale zaciskam zęby i brnę dalej i wyżej.

Kolejny punkt super zaopatrzony (tak było na każdym do końca, więc o jedzenie na trasie się nie martw i nie dźwigaj niepotrzebnie J ). By nie drażnić żołądka, a mieć szansę dotrzeć do mety, stawiam wszystko na jedną kartę- nie jem nic, a piję tylko gorący rosół.

Taktyka okazała się skuteczna, żołądek trochę odpuścił (oczywiście kilka razy jeszcze o sobie „wylewnie” przypomniał, ale nie aż tak nachalnie jak poprzednio).

Do tego miejsca trasa prosta i przyjemna i jeśli potrafisz zbiegać (co jest sztuką) to możesz dużo zyskać, bo zbiegi są piaszczyste i równe (bez kamieni).

Dalsza droga wreszcie zaczyna być trudniejsza, trochę skałek i cieszę się (o ja głupi), że nie będzie tak łatwo do końca… za łatwo.

Podejście pod Col Des Pyramides Calcaires to już nie była droga usłana różami, a dość trudny kawałek po wielkich kamieniach, a na górze śnieg (dość śliski, ale zbity) i piękne widoki.  Na szczycie zaczął witać nas wschód słońca (pierwsza noc za nami), przez cały ten czas było dość ciepło tylko na szczycie wiało. Na górze chwila na podziwianie widoków (było bajecznie)- w oddali dolinka przykryta pierzyną z chmur (poeta napisałby wiersz, malarz miałby natchnienie by powstało arcydzieło, a typowy nasz rodzimy turysta powiedziałby „o k… jak pięknie”).

Wspominałem już, że wdrapywaliśmy się po kamieniach, i był też śnieg? Więc to jasne że droga w dół nie była najłatwiejsza, też kamienie ale dość ostre i śliskie. Tu przez nierozwagę zaliczam pierwszy upadek (tak pierwszy oznacza, że nie jedyny na trasie biegu). Upadam ręką na kamienie, ale nic się nie stało, choć chwila stresu była, zwłaszcza, że o mało nie zjechałem w dół po zboczu.  Po nauczce już ostrożniej stawiam kroki na ścieżce i byle do kolejnego punktu. Żołądek już ok i głodny jestem strasznie, w punkcie jem dużo sera, wędlin i ze 2 zupki z makaronem.

Przy tankowaniu bukłaka zaczepia mnie Francuzka (flaga jest na nr. startowym) i pyta czy nie wiem za ile km jest Courmayer (czyli przepak). Wstyd się przyznać, ale tak się przygotowywałem do biegu, że nawet nie wiedziałem jakie punkty mamy po drodze, ani ile tego będzie. Po prostu poszedłem na żywioł. Przeprosiłem i powiedziałem, że nie wiem ale obok stał jakiś chłopak, więc zapytałem po angielsku czy nie wie gdzie jest  Courmayer. Ustaliliśmy, że chyba będzie to 2 punkt od tego i odruchowo podziękowałem naszym „dzięki” i tu padają słowa „ Jak to dzięki? To ty jesteś Polakiem? To dlaczego nie rozmawiamy po Polsku?” Pośmialiśmy się trochę, pogadaliśmy i ruszyłem dalej.

Włochy – bo teraz byliśmy na włoskiej części-  były przepiękne, i znowu technicznie proste (może mam skrzywienie po starcie na Kanarach, gdzie zbieganie nie należało do najłatwiejszych). Do samego Courmayer docieram bez większych problemów, w miasteczku krzyczą kibice, i wolontariusze wykrzykują twój nr. startowy by inni już szykowali twój przepak (bardzo sprawnie im to idzie, bo worki mają przygotowane jak w szatni na wieszakach i nie ma potrzeby szukania), ja krzyknąłem tylko „no bags” i przebiegłem przez punkt pomiaru czasu ( nie miałem przepaku i go nie potrzebowałem, jedzenie było, woda też, cały sprzęt ze sobą.) Punkt żywieniowy mieścił się w budynku więc wchodzę na górę, a tam masa stołów przy których siedzą zawodnicy, część leży na materacach, niedaleko kucharze którzy serwują jedzenie (makaron z sosem, zupa i reszta jak poprzednio), a najdziwniejszy widok to napis i znaczek prysznice i co dziwne ludzie w klapeczkach tam maszerowali i korzystali z nich.

Nie wiem czy to dobry pomysł, może i przebranie koszulki na czystą byłoby ok, ale prysznic? Wolałem zostać tak jak jestem, zjadłem i ruszyłem dalej. Przez Włochy szybko przebiegamy i ten odcinek kojarzę dość przyjemnie, zbliżamy się do Szwajcarii.

Jakoś nie przepadam za Szwajcarią (dawno dawno temu zatrzymali nas na granicy, i panowie z karabinami wytłumaczyli, że jeśli jeszcze raz przekroczymy bez paszportów to wywiozą nas w kajdankach, eh… inne czasy J), ale wracamy na trasę biegu. Znowu zrobiło się gorąco, droga do punktu odżywczego zaczęła się dłużyć jak moja relacja teraz. Na trasie pojawił się jakiś człowiek- turysta, wolontariusz czy też zwyczajny Szwajcar- tego nie wiem, grunt że pozytywny, motywował zawodników, rozmawiał z nimi i twierdził, że do punktu tylko 3km i prosto w dół.

Może mój angielski nie jest perfekt, ale pomylić dół z górą nie pomylę, a niestety pięliśmy się w górę, kiedy znowu go spotkałem wyjaśnił, że tak, jeszcze kawałek w górę, a później w dół. Eh.. Jakoś poszło. W punkcie było standardowo (czyli wszystko), zjadłem i chyba za długo siedziałem, bo jak wyszedłem z ciepłego pomieszczenia dopadł mnie chłód i zmęczenie. Ciężko było się rozruszać i zmusić do szybszego truchtu pomimo, iż droga była łatwa. Zbliżał się drugi wieczór i ilość godzin spędzona na trasie zaczynała dawać o sobie znać. Ostatnim dużym punktem w Szwajcarii, który pamiętam był Champex- Lac, gdzie było bardzo dużo zawodników, stoły pełne jedzenia i ciast, wbiegając na punkt słyszałem, że dostałem smsa, a w koło nas słychać było grzmoty i błyskało.

W środku gigantycznego namiotu było cieplutko, szybko zjadłem, odczytałem smsa (w którym Monika informowała mnie abym uważał, bo „chyba idzie burza”), zawczasu założyłem kurtkę przeciwdeszczową i wyszedłem z punktu. Chciałem jak najszybciej ruszyć z tamtego miejsca, aby wyjść przed burzą (tak lepiej dla psychiki), dodatkowo w środku bardzo dużo biegaczy rezygnowało z dalszej trasy (nie wiem, czy to druga noc i zmęczenie tak na nich działało, kontuzje czy też zbliżająca się burza i wizja brnięcia w ciemności i deszczu pod górę).

Zostało niewiele bagatela 3 górki, ale podobno (czego dowiedziałem się na punkcie) najtrudniejsze i na ten 46km odcinek do mety powinienem przeznaczyć podobno ponad 10h.

Wyszedłem w noc, a wraz ze mną kilka osób, wszyscy tak jak i ja z założonymi kurtkami przeciwdeszczowymi, wszyscy niezapięci (bo gorąco) i idziemy dalej (tak idziemy, zamiast biec- to ten etap, kiedy sił brakowało i nogi jakoś odmawiały posłuszeństwa)

Na niebie szalały pioruny i było jasno jak w dzień, co raz grzmoty oznajmiały, że zaraz zacznie się zabawa. Pierwsze krople deszczu były przyjemne, zrobiło się chłodniej, ale dzięki temu lżej nam się szło i nagle jak nie pier… Panie co za ulewa! Każdy zasunął kurtkę, skulił się w sobie i brnął dalej. W tym czasie szedłem z jednym Polakiem (przepraszam nie pamiętam imienia) i na zmianę prowadziliśmy trasą pod górę. Woda lała się w dół zbocza, każdy krok wymagał 2 razy większej siły (by nie zjechać w dół) i rozwagi (również by nie zjechać). Potoki, które wcześniej przechodziło się suchą stopą teraz wezbrały i dawały nam 2 wybory. Pierwszy to którą nogę zamoczyć, a drugi- jak głęboko (min. to po kostkę) i nie muszę chyba pisać, że woda ciepła nie była. W pewnym momencie przy wierzchołku „kolega” z Polski oznajmił, że życie mu miłe i przy takiej pogodzie nie chce się pchać na nieosłonięty szczyt. Może i miał rację, ale ja stwierdziłem, że nie jest to aż tak płaski teren i postanowiłem iść dalej . Lało niemiłosiernie, minąłem kilka osób, które chroniły się przed deszczem przy skale, a ja szedłem krok za krokiem. Wodę miałem wszędzie, tylko kurtka w 100% chroniła moje ciało, a w plecaku spodnie i rękawiczki wodoodporne, których nie chciało mi się wyciągać.  Kiedy pomyślałem, że gorzej już nie będzie natura pokazała, że jednak potrafi mnie zaskoczyć i pojawiła się dosłownie ściana wody. Teoretycznie brak miejsca, gdzie dałoby się przeczekać, ale niedaleko widzę światełka i 2 zabudowania. Jedno to mały domek, a obok chyba obora. Pod oborą i jej malutkim daszkiem stało już dwóch biegaczy, którzy zakładali wodoodporne spodnie i rękawiczki z plecaków. Chwile przeczekaliśmy największą ulewę i kiedy deszcz znów był akceptowalny ruszyliśmy dalej. Za nami rząd światełek czołówek, to inni biegacze, którzy tak jak i my krok za krokiem zmierzali pod górę z której ściekały strugi wody i błota. Wreszcie deszcz przestał padać, i choć to dobra wiadomość, jakoś nikt się nie cieszył. Było zimno, każdy przemoczony, woda w butach, druga noc i zmęczenie. I nagle widzimy punkt na szczycie. Nawet nie wiecie ile radości sprawiła gorąca zupa!

Zjadłem 3 kubeczki zupy i 2 musy jabłkowe (wiem wiem ja to potrafię zdenerwować żołądek, ale musy były pyszne i jakoś dziwnie dobrze pasowały z rosołem).

By się nie zasiedzieć szybko ruszam dalej (szybko to brzmi dumnie), zaraz kolejny punkt i zostaną tylko 2 górki i meta.

Zanim zaczęło lać dobrze mi szło i myślałem, że złamię 35h, ale jeszcze wtedy nie wiedziałem co mnie czeka.

Przed samym punktem był zbieg, dość stromy i błotnisty. Moje jedyne myśli to aby się nie wyp.. przewrócić i nagle moje nogi postanowiły zatańczyć jak w gorączce sobotniej nocy, a nieprzygotowane do tego ciało stwierdziło, że spróbuje zrobić orzełka w błocie. Jak się domyślacie finał był jeden, czyli mało sympatyczny upadek na plecy w błoto. 

Nawet nie wiecie jak byłem zły. Do punktu zbliżałem się z taką złością, że dobrze, że nikt nie wpadł na pomysł by robić zdjęcia. Całe szczęście, że jeszcze przed namiotami był punkt z wodą i wąż przy kranie to obmyłem plecy z błota (zaleta kurtki przeciwdeszczowej to szybko spłukane błoto).

Kolejny punkt, jedzenie i w drogę.

Kolejna górka, jeśli to możliwe, była gorsza od poprzedniej, na 10 km mieliśmy zrobić ok 1000m w górę i 900 w dół.  Wiedziałem, że to przedostatnie podejście, ale kurde dlaczego aż taka ciężkie! Miałem dość, gdyby nie to, że już tak blisko to bym odpuścił (nie, dobrze wiemy, że bym nie odpuścił :P ) Na podejściu było stromo, kamieniście i stromo i kamieniście i masa zakrętów i kamieniście (a czy pisałem że stromo? ). W dół nie było wcale lepiej.

Przedostatni punkt…

Pytam wolontariuszy czy ostatni fragment jest „easy or hard” to dostaję odpowiedz „Comsi Comsa”. I zaczyna się wspinaczka, podobnie jak poprzednio, tyle że tym razem są to gigantyczne kamienie, i stopnie w nich zrobione. Pnie się to niemiłosiernie w górę i każdy krok sprawia ból, kiedy zmęczone stopy uderzają o kamienie. Ale przed oczami wizja, by to przetrwać i z ostatniego pkt. zostanie tylko 8km w dół do mety. Ostatnia górka odebrała mi siły jak Caryńska na biegu Rzeźnika. I nawet cudowny wschód słońca nie sprawia mi bardzo dużej radości. Jest pięknie, ale nie mam sił i ochoty wyciągać kamerki. Piszę tylko do Moniki smsa gdzie jestem i za ile postaram się być na mecie. Wiem, że ją budzę smsem ale prosiła o to. Ostatnia górka była chyba najtrudniejszą częścią całego biegu, tam też na kamieniach przewracam się po raz 3. Bardzo niebezpiecznie się przewracam, bo amortyzując upadek wykręcam sobie kolano w taki sposób w jaki kiedyś naderwałem przyczepy boczne w kolanie. Podnoszę się ze skały zlany potem. Byłby to szczyt pecha gdybym w takim miejscu na ok 12km przed metą zrobił sobie tak poważną kontuzję. Kolejne km robię jeszcze wolniej i rozważniej. Docieram wreszcie do ostatniego punktu. Chwilę rozmawiam z obsługą, kradnę batony J (no dobra zapytałem czy mogę i dostałem pozwolenie, a że obiecałem z biegu batony to słowa musiałem dotrzymać, więc napakowałem tego trochę do plecaka). Jeszcze w punkcie wygrzebałem z plecaka flagę i przyczepiłem do plecaka. Pożegnałem się z wolontariuszami i ruszyłem na ostatnie 8km do mety.

Po drodze spotkałem zawodnika, który kuśtykał w dół. Kurde tak byłem zmęczony (choć bardziej psychicznie), że nie potrafiłem zebrać słów by zapytać czy potrzebuje pomocy (teraz się z tego śmieję ale nie wiedziałem jak zapytać po angielsku), w końcu kiedy umysł się odblokował to „kuśtykający zawodnik” oznajmił, że dziękuje ale nie i abym biegł bo mam szanse na dobry czas, a on pomału dojdzie. Upewniłem się czy na pewno nie potrzebuje pomocy i po zapewnieniach, że jest ok ruszyłem dalej. Choć droga była w dół to bardziej szedłem niż biegłem. Wizja złamania 35h dawno odleciała, a pomału zmniejszała się szansa na złamanie 40h (tak podpowiadał umysł). Nie miałem sił, mam za słabą technikę zbiegu i na całej trasie mocno nadwyrężyłem mięśnie zbiegając i hamując, ale kiedy obok mnie przemknął inny zawodnik coś się we mnie odblokowało. Kurde człowieku walczyłeś przez 38h pokonałeś ponad 166km więc wyciśnij z siebie jeszcze trochę i na mecie odpoczniesz. Pochyliłem się do przodu i zacząłem biec, pierwsze dwa kroki bolały, później bolało bardziej, ale nie zwalniałem, biegłem, aż oczom ukazało się Chamonix.  Zatrzymałem się przy wolontariuszu kierującym ruchem z prośbą o pomoc przy założeniu flagi na kijek biegowy. Z uśmiechem mi pomógł, życzył powodzenia i powiedział, że niedaleko meta, ok 1,5km. Ostatnie 1,5km biegłem w tempie ok 4:30. Ludzie wiwatowali, a ja dumnie z uniesioną flagą biegłem do przodu. Łzy cisnęły się do oczu, kiedy ludzie krzyczeli GO POLAND! A ja biegłem dalej.  Widzę metę. Monika z aparatem robi zdjęcia. Przede mną dwóch Azjatów też finiszuje z flagą i choć mam siły nie chce ich wyprzedzać, niech też mają swoją chwilę radości. Wbiegam chwilę za nimi, na mecie jeszcze ze szczęścia macham flagą. Udało się wbiegłem po 38h49mini39sek od rozpoczęcia imprezy. Później dołącza do mnie Monika i idziemy po kamizelkę finishera (na tym biegu nie ma medali, a jedynie/aż kamizelki, które informują o twojej walce na trasie).

Mówię Monice, że jestem strasznie odwodniony, ale nie dam rady już pić wody, bo żołądek nie przyjmuje, więc Monika ratuje sytuacje i  z plecaka wyjmuję schłodzone piwko J Otwieram i piję ciesząc się jak głupi z ukończenia biegu.

Czy dało się lepiej? Zdecydowanie tak! Teraz wiem, że trasa nie jest bardzo trudna, a umiejętne rozegranie biegu może pozwolić na dobry wynik.

Przede wszystkim:

  1. Ćwicz podbiegi i zbiegi (chyba nawet bardziej zbiegi, bo to na nich możesz dużo zyskać)
  2. Skacz na skakance (wzmocnisz Achillesy)
  3. Przepak, jeśli testowałeś to kiedyś to możesz zmienić obuwie, na 2 część trasy polecam lepszą amortyzację, natomiast pierwszą połowę to na upartego w asfaltówkach da się zrobić
  4. Sprzęt – dobrze mieć dobry. Czołówka główna powinna być mocna. Na trasie Petzl 2 razy wymieniał baterie za free na nowe każdemu, kto chciał (super inicjatywa), drugą czołówkę miej i miej zapas, ale niech nie waży dużo, bo i po co. Kurtka wodoodporna- ja miałem bardzo dobrą(drogą niestety) i sprawdziła się (The North Face). Rękawiczki wodoodporne (wiem, że są na rynku dobre, ale drogie ) kupiłem gumowe i nawet nie wiem czy by przeszły, bo nikt tego nie sprawdził (przeleżały w plecaku). Zapas jedzenia- weź 2 żele i starczy, po co nosić skoro na punktach jest wszystko, ale obowiązkowo musisz coś mieć. Kijki ja biorę i mam dobre i sprawdzone, wcześniej biegałem z kijkami, które ważyły 3 razy tyle, ale też kosztowały 10x mniej J i dzięki temu teraz doceniam to, co mam.  Pamiętaj sprzęt sam za ciebie nie biega, więc też trenuj by nie było „kupa sprzętu brak talentu”.
  5. Czapka z daszkiem na dzień, bandama na wieczór (ale to pewnie wiesz).
  6. Suple – Ja używam Inflastop – pomaga mi na stany zapalne i przyśpiesza regenerację, natomiast na biegu łykam aspargin (tani i dobry środek, który dostarcza magnez i potas do organizmu). Nie miałem żadnych skurczy.

Sprzęt który miałem na sobie:

  • Buty – Salomon sense pro kupione w Outlecie za 189pln
  • Skarpety – Nessi skarpety Kompresyjne - K7  cena 99pln
  • Spodenki – GO SPORT wyprzedażowe 39pln
  • Koszulka – Z pakietu startowego Transgrancanaria (rewelacyjna)
  • Rękawki biegowe – z expo z maratonu w Barcelonie
  • Buff – 2 szt jeden z Biegu Rzeźnika i jeden z Biegu 7 szczytów
  • Czapka – z maratonu w Łodzi
  • Kijki – black diamond distance carbon z
  • Plecak- kalenji 6-14
  • Czołówka – Petzl Myo

Po biegu doczłapałem się do domu i pierwsze co zrobiłem to nalałem pełną wanną gorącej wody (wiem, że podobno zimne kąpiele szybciej regenerują, ale nie lubię :P, a lubię być czysty).

Jak już woda wystygła to wyczłapałem się z wanny i poszedłem na 1h spać, później wstałem ubrałem się i poszliśmy po zakupy (takie standardowe po bieganiu wino, piwo, lody). Nawet przez myśl przeszły mi chipsy, których nie jem już od 2 lat, ale nie dałem się złamać.

Fajny bieg, który polecam każdemu, drogi niestety, ale nie robi się tego co roku tzn. jakby ktoś chciał, abym pobiegł za rok to chętnie to zrobię J. Nawet pozwolę opłacić za siebie wpisowe.

Teraz w głowie kolejne biegi i jedyne co mnie ogranicza to kasa, bo o kondycję się nie martwię, ale coś się wymyśli.

Dzięki jeśli doczytałeś do końca i nie zasnąłeś/aś!

Pewnie masę rzeczy pominąłem, bo nie pamiętałem, gdzie miały miejsce np. to że widziałem dużo owiec, krów (alpejskich, ale nie fioletowych- milka kłamie), było też sporo byków, masa kibiców na trasie, sporo Polaków, których poznawałem po koszulkach np. z Biegu Rzeźnika czy też oni poznawali mnie po buffie. Pominąłem też jak chciałem Monice nazbierać fiołków alpejskich, ale pomyślałem, że kara może być tak duża, że odechce mi się Alp do końca życia. Na trasie też była masa grzybów i jagód. Opowiadać mógłbym bez końca i pewnie nie raz podczas spotkań będę wspominał co widziałem.

Jak będziesz mieć pytania, nie bój się i pisz!

PS. ukończyłem bieg na 450 miejscu wystartowało 2555 zawodników ukończyło 1469.

Przebiegłem wg. Suunto 175km łącznie i 10 000m w górę i 10 000 m w dół.

Spaliłem prawie 12 000 kalorii.

Pozdrawiam Napędzany Kebabem!

LINK DO FILMIKU.

 

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.

Wysłane przez pelee (niezweryfikowany) w śr., 2016-09-14 12:01

Powiedz, na ilu procentach miałeś ustawiona Nao i ile godzin wytrzymuje ?

Wysłane przez Napędzany Kebabem (niezweryfikowany) w czw., 2016-09-15 06:54

Hej. Mam Petzl Myo (słabszy model od Nao, ale na razie musi wystarczyć) Byłem przygotowany i miałem nowe baterie + zapas. Biegłem z 2 ustawieniem mocy, czyli prawie najmocniejszym (bo lubię widzieć gdzie biegnę). Baterie całą noc wytrzymują i bieg jest komfortowy, a że 2 razy na trasie był namiot gdzie za free wymieniali baterie to też skorzystałem :). Oczywiście gdyby nie było punktu wymiany na trasie spokojnie dał bym radę z tym co mam. Nao jest (podobno) dużo lepsza, i może kiedyś o tym się przekonam.

Wysłane przez Marcin Banasik w sob., 2016-09-17 12:00

Cezary, za dużo by pisać jak dobra to relacja i jak przyjemnie mi się ją czytało... Naprawdę niesamowita sprawa - cały bieg UTMB, cały Twój udział i wszystko co z nim związane. Mam nadzieję, że kiedyś będziemy mieli okazję o tym porozmawiać, przebiec się na trening, albo w ogóle razem wystartować w czymś długim, męczącym i satysfakcjonującym! Pozdrawiam z całego serca :) Marcin Banasik Trenerbiegania.pl

Wysłane przez Kasiaa (niezweryfikowany) w ndz., 2017-08-06 18:26

Bardzo fajna relacja ! Jadę we wrześniu na bieg jako kibic , ale powiem szczerze ze z zazdrością przeczytałam relację:) niesamowite