Wiele o tym biegu słyszałem. Ba… nawet wysyłałem na niego swoich podopiecznych, aby zamiast trzaskania kolejnych podbiegów w te i z powrotem (na przykład na Agrykoli), po prostu wzięli udział w kultowym już według niektórych cyklu biegów „Monte Kazura”. A sam wziąłem w nim udział dopiero dziś — przyznaję bez bicia — wstyd! No, ale podobno na wszystko w życiu przychodzi czas.
Podejrzewałem czego mogę się spodziewać (ponieważ od ponad 10 lat biegam po trasie falenickich biegów górskich), ale nie sądziłem, że człowiek jest aż tak wyrachowany w tworzeniu idealnych warunków do spuszczania sobie srogiego łomotu (dobrowolnie, podkreślę).
Bo Górka Kazurka nie jest dziełem natury, ale sztucznym tworem człowieka. Kazurka to po prostu wzniesienie, usypane z ziemi wywiezionej przy okazji budowy ursynowskich osiedli w latach 70. Nazwę „Monte Kazura” zawdzięczmy kolarzom grawitacyjnym, którzy na specjalnie stworzonych muldach czy jak to woli „hopkach” robią triki i różne inne niemożliwe dla przeciętnego rowerzysty rzeczy. A biegacze pokochali Kazurkę za możliwość realizowania trudnego treningu siłowego na czele z podbiegami i zbiegami.
To tyle w żołnierskich słowach o Kazurce — jakby ktoś nie wiedział, bo przecież nie każdy musi.
Bieg Monte Kazura to wyścig na dystansie 5 kilometrów. Uczestnicy mają do pokonania 3 pętle, o łącznej sumie przewyższeń liczącej 300 metrów. A dosadniej mówiąc, ta pętla to po prostu… srogi wpierdol. Mógłbym użyć grzeczniejszego określenia (np. łomot), ale w tym przypadku nie ma lepszego słowa, które lepiej oddaje to, czego doświadcza się na trasie, a „wpierdol” pasuje tu jak ulał.
Moje emocje na Monte Kazura
Pobiegłem bez oczekiwań. Nie jestem biegaczem górskim, biegam głównie po płaskim jak stół lesie, a obecnie przygotowuje się do ulicznego maratonu (2 tygodnie temu zacząłem). Mój biegowy ziomek, Patryk Aid (solidny biegacz górski) ostrzegał mnie przed startem, abym zaczął pokornie i bez szarżowania, bo zapłacę srogo na drugiej i trzeciej pętli.
Dlaczego lubię Kazurę? Bo żaden inny 5 kilometrowy wyścig nie potrafi mnie tak sponiewierać. To krótki ale piekielnie trudny bieg. No bo jak nazwać piątkę, na której łapiemy ok 300 m. przewyższenia? Nie wystarczy być mocnym. Trzeba zacząć z zimną głową ( i tak się w niej zagotuje). Polecam rozsądnie rozłożyć siły i nie przeholować z tempem na pierwszym okrążeniu. Przyda się też umiejętność technicznego zbiegania bo dzięki temu można zyskać kilka cennych sekund. Ale w dół wcale nie oznacza, że odpoczniecie po tym ostrym podbiegu. Ponadto wszystko najcenniejszą rzeczą jest atmosfera panująca podczas tego wydarzenia, która tworzą uczestnicy i organizatorzy. Przychodzisz, zbijasz piątki ze znajomymi przed biegiem, a za linia mety wszyscy leżą i opowiadają jak po raz kolejny Kazura ich skatowała i przeczołgała. Ostatni wbiegający na metę dostaję takie same oklaski jak pierwszy. To się po prostu należy każdemu kto pokonał ten morderczy dystans. I to właśnie ten klimat czyni Monte Kazure kultową.
Patryk Aid
Nie miałem i tak żadnej spiny i oczekiwań, bo po prostu dopiero zaczynam bieganie, mogę powiedzieć, że od zera. Dlatego pierwsze 300 metrów ruszyłem odważnie i bez kompleksów (w końcu było płasko), a pierwsze podbiegi śmigałem po prostu równym, konsekwentnym i powolnym krokiem. Nie spodziewałem się też dynamitu w nogach — w końcu dwa dni temu ostro zmęczyłem się na trasie 5. PKO Białystok Półmaratonu, ale czułem też, że nie będzie najgorzej — ostatni rok spędziłem mnóstwo czasu realizując trening siłowy na kółkach gimnastycznych (stąd silny core i mięśnie grzbietu). Dlatego pomimo ogromnej jak na mnie masy ciała, czułem, że w takich warunkach moja wypracowana siła na pewno się przyda.
Najpierw mocny podbieg. Później cholernie stromy zbieg. I znów podbieg i znów zbieg. Istny rollercoster. Potem chwila wypłaszczenia i znów podbiegi i znów zbieg… całe szczęście, że w moim debiutanckim starcie nie musiałem zmagać się chociażby z błotem, bo wtedy nic by ze mnie nie zostało. O dziwo, pierwszą pętle poleciałem bez większego zmęczenia. Na zegarku zaliczyłem ją równo w 8 minut. Pomyślałem sobie, że skoro tak dobrze się czuje, to przyśpieszę i… już w połowie drugiej pętli mocno odczułem konsekwencje mojej decyzji. Nagle, w pewnym momencie poczułem jakby ktoś odciął mi prąd. Moje mięśnie czworogłowe ktoś zalał cementem, a prostowniki bioder zamieniły się w kawałek bezużytecznego mięsa. Pomyślałem nawet przez chwilę, że przejdę się parę kroków, że przecież to nie wstyd zatrzymać się na takiej trasie, ale… okazało się, że przede mną był bardzo stromy zbieg i nie bardzo miałem nawet czas żeby wyhamować na tyle, aby zdążyć się przejść.
Dlatego musiałem dalej biec.Po mniej więcej 10 minutach biegu mój umysł produkował już tylko myśli w stylu: „kiedy koniec, ile jeszcze, dlaczego tak boli”. Oczywiście nikt nie kazał mi biec na 95% swoich maksymalnych możliwości, no ale ja już chyba nie oduczę się dawania z siebie niemalże wszystkiego jeśli tylko biorę udział w czymś, co ma choćby znamiona rywalizacji.
Druga pętla wyszła już wolniej, o prawie 30 sekund w stosunku do pierwszej. Moje nogi były już zmasakrowane — zamiast mięśni miałem mięso idealne na spaghetti bolognese. Pierwszy podbieg na trzeciej pętli uświadomił mi również, że ludzki organizm jest w stanie oddychać nie tylko tlenem, ale i ogniem. Przepaliłem sobie płuca na tyle, że moich pęcherzyków płucnych został tylko popiół.
Ostatni kilometr Monte Kazury dobiegłem siłą woli, zmotywowany faktem, że 10 metrów od mety czeka na mnie moja rodzina. Ten cudowny fakt zmobilizował mnie nawet do skutecznego finiszu na ostatnich 100 metrach. Czas na mecie? Coś w okolicach 25 minut. Na mecie cieszyłem się, że to już koniec.
To był rasowy, sprinterski bieg górski, który jest absolutnie fenomenalnym treningiem nie tylko siły biegowej, ale i głowy.
Za co pokochałem Monte Kazura?
Za atmosferę. Nie ma żadnych śmieciowych pakietów startowych — po prostu odbierasz numer startowy i… śmigasz na trasę. Za to szacunek i buziak w czoło. Na miejscu spotkałem wielu znajomych, z którymi nigdy nie ma czasu się spotkać — za to dziękuję! Atmosfera? Bez nadęcia i napinki — w eterze czuć dobre wibracje i dobry klimat do biegania.
Z treningowego punktu widzenia, to start, dzięki któremu można przedefiniować pojęcie siły biegowej. W Warszawie nie ma zbyt wielu warunków do trenowania pod biegi górskie, dlatego Kazurka jest absolutnie wyjątkowym miejscem pod tym względem. Co się czuje kilka godzin po ukończeniu Kazury? Każde, absolutnie każde najmniejsze włókienko mięśniowe — DOMS murowane, a jeśli nie masz DOMSA, to znaczy, że nie biegłeś tylko szedłeś.
Polecam serdecznie tę imprezę każdemu, kto szuka możliwości rozwoju swojej siły nóg i… po prostu chciałby zobaczyć jak wyglądają zawody biegowe, zorganizowane przez pasjonatów, dla pasjonatów.
Do zobaczenia na kolejnej edycji!
11 kwietnia (#1, godz. 19)
16 maja (#2, godz. 19)
6 czerwca (#3, godz. 19)
22 sierpnia (#4, godz. 19)
5 września (#5, godz. 19).
Dyskusja