„A 26 kwietnia tankujemy dobrą moc na Orlenie” – napisał trener w mojej rozpisce treningowej na ostatni tydzień kwietnia. I w zasadzie się nie pomylił.  Nie biegam szybko. W zasadzie można powiedzieć, że biegam bardzo wolno. Ale mimo to startuję w zawodach, staram się osiągać za każdym razem coraz lepsze wyniki, a co najważniejsze, czerpać radość z każdej biegowej imprezy, w której biorę udział. Mimo, iż przed każdymi zawodami denerwuję się przeokrutnie, martwię, czy podołam, jestem niespokojna przed startem i za każdym razem mówię sama do siebie – „Kaśka, po jakie licho ty to sobie robisz? Idź polatać po lesie i daj sobie spokój z biegami ulicznymi, szkoda nerwów” – to i tak mija dzień, dwa, a ja znów wynajduję jakąś imprezę i klikam „zapisz się”.;-)

Orlen Warsaw Marathon (w rozumieniu 10 km) na stałe wpisał się do mojego kalendarza biegowego. Tym razem stanęłam na starcie z jeszcze większymi obawami – zima nieprzepracowana jak należy, w zasadzie 3 miesiące zupełnego przestoju treningowego, kilka kilogramów do dźwigania więcej niż w poprzednim sezonie, ostatnie treningi oscylowały w okolicach 6-7 km, na dodatek bezpośrednio po lekkiej kontuzji kolana. Ale cóż, kobyłka u płota, trzeba pobiec.

O samej organizacji imprezy nie będę się rozpisywała, bo jak zwykle była na wysokim poziomie. Sprawne wydawanie pakietów startowych, świetnie zorganizowane „miasteczko biegaczy”, bardzo dobre oznaczenie trasy, punkty dopingowania. Nie mam zastrzeżeń. Szybko oddaję rzeczy do depozytu, krótka rozgrzewka i ruszam na start. W ubiegłym roku startując mijaliśmy się z maratończykami, dziś biegniemy w jednym kierunku, ale niezmiennie oklaskujemy i pozdrawiamy się nawzajem. Ogarnia mnie pierwsza fala wzruszenia. Wystrzał startera i ruszamy (zawsze, ale to zawsze mam wtedy dziwne motyle w brzuchu i miękkie kolana). Na początku biegnę bardzo powoli, mijam slalomem kolejne osoby, inni mijają mnie, po chwili tworzy się dziwny zator, właściwie stoję w miejscu (w końcu biegnie 13000 osób!), po chwili znowu ruszam do przodu, patrzę za zegarek i wiem, że żadnej życiówki nie będzie – jednak zima spędzona na kanapie daje o sobie znać, a kolano zaczyna przypominać (tu jestem i będę boleć!). I wtedy szybko postanawiam – biegnę, by cieszyć się tym biegiem, przyglądać innym biegaczom, kibicom, obserwować, słuchać i chłonąć atmosferę, wspierać tych wolniejszych ode mnie (o dziwo są tacy). I zgodnie z postanowieniem biegnę, obserwuję, rozmawiam z ludźmi, najczęściej komentowany jest napis na mojej ulubionej koszulce biegowej – „Na ile kilometrów ten maraton?”. Tak mijają kolejne kilometry. W czasie zbiegu na Tamce kolano już solidnie boli, ale lecę dalej. W oddali widzę już Stadion Narodowy, lekko przyspieszam, słyszę pokrzykiwania kibiców i w podskokach, z rękami w górze wpadam na metę. Po chwili czuję już upragniony ciężar medalu na szyi, chwytam wodę, izotonik, pędzę odebrać depozyt, szybko zakładam dżinsy i kieruję się w stronę mety, by obejrzeć finisz elity (nie ukrywam, że miałam tez chrapkę na Smarta, który miał być nagrodą w losowaniu ;-)).

Na metę pierwszy wbiega Etiopczyk, czekam jeszcze chwilę na Henryka Szosta i wskakuję w autobus, żeby udać się na trasę maratonu. To już niemal tradycja, że w czasie Orlenu po swojej „dyszce” staję z moją kołatką do robienia hałasu na ul. Rozbrat (między 37-38 km), kibicuję maratończykom w ich zmaganiach z królewskim dystansem i wypatruję biegnącego wśród nich męża. Nie wiem, czy jestem odosobnionym przypadkiem, ale mnie maraton, obserwowanie zmagających się z własnymi słabościami biegaczy po prostu wzrusza. Stoję w deszczu, z parasolem w ręce i ze łzami w oczach klaszczę i dopinguję maratończyków. A jeśli któryś z nich mi podziękuje, coś odpowie, albo wycieńczony zwyczajnie skinie głową, to moje niebywałe umiejętności płakania uruchamiają się z całą mocą (mąż twierdzi, że w ciąży zdarzało mi się płakać na reklamach i to nie tych z bobasami czy wzruszającymi obrazkami, ale takich, gdzie aktor z uśmiechem recytował w stronę kamery – „Moim pacjentom polecam tylko tę pastę do zębów”). Obserwuję twarze zawodników, na których widać całą gamę uczuć: od pełnego skupienia, zaciętości, po ból i zwątpienie i zastanawiam się, czy dane będzie mi kiedyś poczuć te emocje. Taki jest mój nieśmiały plan i od marca pilnie trenuję, by jesienią stanąć na starcie Maratonu Warszawskiego, a co najważniejsze, przekroczyć jego metę.

I tak wyglądało moje tankowanie dobrej mocy na Orlenie. Pod sam korek! Melduję wykonanie zadania Trenerze!

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.

Wysłane przez masia (niezweryfikowany) w pon., 2015-07-20 23:55

Kazik, trzymam za Ciebie kciuki :)