Podróż na 4 dni do Maroka z perspektywy regularnego życia, pracy przy komputerze i stania godzinami w korkach wydaje się pomysłem dość nierealnym, ale po fakcie mogę powiedzieć, że była jedną z najlepszych rzeczy, jakie w życiu przeżyłem. Nie dość, że poznałem kawałek świata, o którym nie miałem pojęcia, to jeszcze, co ważniejsze poznałem ludzi, którzy wnieśli do całej podróży więcej niż miejsca, w których byliśmy. Jak to ujął nasz organizator, Mateusz Banaś – podróże to coś takiego, co sprawia, że wydając pieniądze stajemy się bogatsi. Ja się czuję bardzo wzbogacony przez nasz wyjazd i to na wielu polach. Słowa nie oddadzą tego co tam się czuło, ale mam nadzieję, że choć trochę przybliżą sens takich podróży, a jest on naprawdę głęboki.

Agadir

Po około pięciu godzinach lotu z Warszawy wylądowaliśmy na lotnisku Al Massira w Agadirze. To podobno najpopularniejsza miejscowość nad oceanem w Maroku, o czym niestety nie przekonaliśmy się, ze względu na małą ilość czasu spędzonego w tym miejscu. Wylądowaliśmy wieczorem i najważniejszymi tematami do zrealizowania było wymienienie waluty (Dirhamów marokańskich nie można kupić w Polsce, więc trzeba na miejscu wymieniać Euro), zjedzenie kolacji i przyjazd do hotelu. Nie mogliśmy sobie jednak odmówić krótkiego wypadu nad ocean, chociażby po to, aby po przylocie z pochmurnej Warszawy poczuć piasek pod bosymi stopami i wejść do wody, w której odbija się światło księżyca. Rano przywitała nas piękna pogoda, dobre śniadanie i chwila wolnego na spacer lub poranny bieg po okolicy. Wybrałem oczywiście to drugie. Niestety nie udało się nad oceanem, ale bieganie „na krótko” wzdłuż ulicy, przy której rosną palmy było i tak miłą odskocznią od jesiennego klimatu, który został w kraju. Przed 10:00 lokalnego czasu (godzina wcześniej niż w Polsce) ruszyliśmy w podróż do Casablanki wynajętym busem. Czekało nas około 500 km drogi, ale w tym czasie mogliśmy się lepiej poznać, każdy opowiedział coś o sobie, a postoje zgodnie z naszym zapotrzebowaniem pozwalały łatwiej znieść dojazd.

Casablanca

Do Casablanki dotarliśmy w sobotę, późnym popołudniem i najważniejszą rzeczą do załatwienia był odbiór pakietów startowych na biegi w niedzielę. Odbyło się bez większych trudności, choć pakiet startowy ograniczony wyłącznie do numeru z czipem trochę rozczarował – koszulek nie wystarczyło. Nie po to jednak tu przyjechaliśmy, tylko aby poczuć klimat biegania w takim miejscu i to się udało, choć wrażenia były dość nieoczekiwane ;) Biegło nas w sumie 15 osób. Z czego 3 osoby zdecydowały się na maraton, 4 na 10 km a reszta na półmaraton.

 

Odnalezienie hotelu w Casablance okazało się trochę trudniejsze – centrum jest gęsto zabudowane i ruch samochodowy większy. W końcu to największe miasto w Maroko, liczące około 3,4 milionów mieszkańców. Szczęśliwie udało się w końcu rozpakować w hotelu i przygotować rzeczy na start. Wieczorem spora część grupy udała się jeszcze na spacer do medyny, czyli starówki w Casablance, otoczonej murem. Pośród wąskich uliczek dość łatwo się zgubić, ale całe szczęście odległości nie są duże i zawsze wyjdzie się jakoś za mury. Można za to zobaczyć lokalne stragany, które niestety w większości były już pozamykane.

    

Spacer na pobudzenie krążenia w nogach po podróży jednak zawsze jest dobrym pomysłem. Późno poszliśmy spać, ale mieliśmy w pamięci zmianę czasu, czyli uzyskanie dodatkowej godziny snu poprzez cofnięcie zegarków z 3:00 na 2:00 w nocy. Rano szybkie śniadanie i przejazd na start biegu. Wszystko poszło bardzo sprawnie.

 

 

Maraton w Casablance zdecydowanie zmienia sposób myślenia o organizacji biegów. Organizatorzy dołożyli wszelkich starań aby usunąć wszelkie trudności związane ze znanymi nam czynnościami przed startem. Depozytu na rzeczy nie było, więc też nie było kolejek. Tak samo nie było kolejek do toalet, bo w sumie ich też nie było. To znaczy jak ktoś był wystarczająco dociekliwy, to mógł odnaleźć zasłonięte namiotem organizatorów cztery toi-toie, ale… chyba „nieczynne”. Całe szczęście udało się jakoś dotrzeć na start, a jako depozyt wykorzystaliśmy naszego busa, którym dojechaliśmy odpowiednio wcześnie, tak aby zaparkować blisko startu.

 

W Casablance startowały trzy biegi:

  • 10 km – 1660 mężczyzn i 344 kobiety
  • Półmaraton – 1318 mężczyzn i 78 kobiet
  • Maraton – 106 mężczyzn i 13 kobiet

Start półmaratonu i maratonu był zapowiedziany na 7:45, a start biegu na 10 km na 8:00. Pierwsze biegi wystartowały punktualnie, ale bieg na 10 km z niewiadomych powodów nagle o 7:56. Całe szczęście byłem już ustawiony z przodu stawki. Wszystkie biegi miały oznaczenia strzałkami na ulicy: czerwone to 10 km, niebieskie dla półmaratonu i żółte dla maratonu. Trasa 10 km była jeszcze do ogarnięcia bez pomyłek, ale trasa maratonu przebiegała dwoma „pętlami”, niestety nie tożsamymi, więc na części skrzyżowań strzałki były dwie: jedna w prawo lub w lewo, a druga prosto. Bez wskazówek jak należy biec na pierwszej, a jak na drugiej pętli. Miałem okazję biec końcówkę maratonu z jedną z uczestniczek z Polski, Kamilą Perucką, która miała tego pecha, że pobiegła w złą stronę na jednym ze skrzyżowań, o czym się zorientowała po około 1 km i wróciła na poprawną trasę. Dlatego też akurat ten maraton miał dla niej ponad 44 km. Organizatorzy biegu chyba jednak nie do końca zrozumieli, że zawodnicy kończący maraton będą biegli powyżej trzech godzin, bo jak już ostatni zawodnicy kończyli półmaraton, przywrócono ruch uliczny, a punkty odżywiania, na których były tylko butelki z wodą, powoli zaczęły być zwijane. Ponieważ maraton biegło tylko 119 zawodników, stawka się rozciągnęła wyglądało to tak, że samemu trzeba było biec na ruchliwej ulicy, nierzadko pod prąd. Na skrzyżowaniach teoretycznie stali policjanci albo osoby od organizatora, ale nie do końca byli zainteresowani tym co się dzieje i z reguły biegacze musieli sobie radzić samemu. Dobiegliśmy szczęśliwie do mety, choć kilka razy wymuszaliśmy pierwszeństwo na skrzyżowaniach. Na mecie okazało się, że medali dla maratończyków już nie ma, choć mimo przebiegnięcia 44 km, Kamila znalazła się na 45 miejscu w kategorii OPEN z czasem 3:21:40. Medale skończyły się chyba zaraz na początku. Wiele osób było bardzo niezadowolonych z tego faktu, bo choć nie biegnie się dla medalu, to jednak walka o życie na skrzyżowaniach po przebiegnięciu kilkudziesięciu kilometrów zasługuje na jakąś pamiątkę. Znalazło się w zastępstwie kilka medali z biegu na 10 km. Na koniec zostały jeszcze niespodzianki w postaci wyników elektronicznych, na których większości z nas nie było, albo niektórzy zostali klasyfikowani w biegu na 10 km mimo, że biegli półmaraton lub maraton, z czasem liczonym od 7:56.

Po krótszych biegach część wycieczki zdecydowała się na jedyną słuszną w tych okolicznościach czynność, czyli kąpiel w oceanie. Na maratończyków w końcu trzeba było trochę poczekać. Jak już wszyscy znaleźli się w busie, dojechaliśmy do hotelu na szybki prysznic i ruszyliśmy w drogę na południe, do Marrakeszu. Czytając tę relację z samego biegu można by odnieść wrażenie, że wyjazd był w jakimś stopniu nieudany - nic bardziej błędnego. To było świetne doświadczenie, z perspektywy paru dni już śmieszne, a na pewno była to super przygoda, której nie zapomnimy ;)

Marrakesz

 

Hotel w Marrakeszu okazał się wyjątkowo piękny. Nie spędziliśmy w nim jednak po przyjeździe za dużo czasu, bo od razu udaliśmy się na kolację na mieście. A to od razu robi wrażenie na turystach. Wąskie alejki medyny, mnóstwo straganów i ogromny plac Dżamaa al-Fina zachęcają do tego aby spędzić tam dużo czasu. I tak też się stało. Podzieliliśmy się na grupy i każda udała się do restauracji zgodnie z preferencjami. Oczywiście podczas spaceru wielokrotnie się mijaliśmy i mieszaliśmy w grupach – to był zdecydowanie najlepszy wieczór. Już nie było myślenia o biegu, tylko luz i podziwianie tego pięknego miasta. Można się tam zanurzyć i oderwać od rzeczywistości kompletnie. Zwłaszcza gdy ogląda się tętniący życiem do późnych godzin nocnych plac z tarasu restauracji.

Rano obudziłem się tuż po 6:00 i wyszedłem na taras na dachu w naszym hotelu. Zdążyłem tuż przed wschodem słońca i jak się okazało, nie tylko ja wpadłem na ten pomysł. Zobaczyć z góry medynę oraz słońce wschodzące nad górami to naprawdę nie do opisania przeżycie, dla którego warto było przebyć się tysiące kilometrów. Nie pozostało nic innego jak tylko pójść pobiegać – w końcu za kilka godzin mieliśmy odlecieć z powrotem do Polski. Poranny trucht pozwolił w świetle dnia obejrzeć miasto, które nadal robiło duże wrażenie. Trafiliśmy do przepięknego parku, w którym rosły palmy daktylowe, drzewa bananowe i mnóstwo innych nieznanych nam roślin. Trochę się pogubiliśmy na mieście, ale szczęśliwie dotarliśmy na czas do hotelu, aby wziąć prysznic i o czasie wyjechać na lotnisko. Wszyscy żałowali, że to już koniec, ale tak musi być. Trzeba zakończyć jedną podróż, aby udać się w następną. Taki jest plan.

 

 

Poniżej galeria zdjęć od Kamili Peruckiej. Nie oddadzą oczywiście atmosfery tego wyjazdu, ale na pewno pokażą klimat, w jakim spędziliśmy wspaniały weekend.

 

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.