Luty w Japonii, może poza walentynkami, oznacza tylko jedno: Tokio Maraton. Największa w Japonii i jedna z największych i najbarwniejszych tego typu imprez na świecie, stanowi marzenie tak wielu, że z każdych zgłaszających się 10 osób pobiec może tylko jedna, która miała szczęście w losowaniu. Razem będzie ich ponad 35 tysięcy. Pozostali będą próbować w kolejnych latach, będą kibicować na trasie i razem z zawodnikami “żyć maratonem” na długo przed i długo po samych zawodach.

Widząc ten powszechny szał, trudno sobie wyobrazić, że w tym samym kraju, kilka miesięcy wcześniej, na południowej wyspie Kiusiu, odbywa się maraton, na którego nie zapraszają żadni sponsorzy, ani animowane strony internetowe. To w zasadzie ultramaraton, i w ogóle nikt na niego nie zaprasza, a warunkiem uczestnictwa jest bycie znajomym organizatorów. Nikt nie przepuszcza biegnących na światłach, prawie nie ma też oznaczeń trasy, więc uczestnicy muszą zabrać ze sobą mapę i to sporych rozmiarów, bo trasa ma… 100km. Choć nikt do końca nie wie ile pobiegnie, bo absolutnie bezdyskusyjnym warunkiem jest zdążyć na imprezę po zawodach i gdyby zaistniało ryzyko, że komuś się to nie uda – zostanie bezlitośnie skierowany trasą na skróty. A nie zdążyć wcale nie jest trudno, bowiem pierwsza połowa trasy prowadzi w sporej części wąskimi ścieżkami górskimi, gdzie niezależnie od sprawności możemy osiągnąć w porywach tempo 20min/km. Jakby tego było mało - dodatkowym obowiązkowym elementem jest wizyta w browarze na 55km, gdzie wnosi się toast za pomyślną dalszą drogę i regeneruje siły. Przy tych wszystkich atrakcjach oczekuje się od uczestników, że stawią się na mecie najdłużej w 13 i pół godziny po starcie – i co ważne – zachowując energię na czekającą imprezę. 

Trasa – jak przyznają organizatorzy – została tak zaprojektowana, żeby nikt jej nie ukończył, a bardziej niż siła mięśni i czas na mecie doceniana jest pomysłowość jak ją sobie skrócić, by zmieścić się w czasie. Ze względu na specyfikę tego wydarzenia nie zdarzyło się jeszcze, żeby wziął w nim udział obcokrajowiec – gdy zaproponowano mi więc ten zaszczyt, przyjęłam go z radością, choć zupełnie jeszcze nieświadoma, co mnie czeka.

W sądny dzień razem setką innych odważnych stawiłam się w punkcie startowym, na piaszczystej plaży półwyspu Itoshima. By uhonorować start pierwszego nie-japońskiego zawodnika, wręczono mi, jakże zobowiązujący, 100-tny numer startowy.

Wrzesień na Kiusiu to jeszcze pełnia lata, więc najbardziej obawiałam się zapowiadanych na tej dzień 30 stopni i bezchmurnego nieba. No i nierozpoznania trasy - mimo wpatrywania się w czarno-białą, 8-stronicową mapę, pełną japońskich krzaczków, zupełnie nie mogłam jej zrozumieć, a co tu mówić o zapamiętaniu… Wybiła piąta i ruszyliśmy – w ciszy zakłócanej tylko szumem fal, pod rozgwieżdżonym jeszcze niebem, chłodzeni przez rześkie morskie powietrze niczym jeszcze nie zapowiadające mającego nadciągnąć za kilka godzin upału. 

Pierwsze 10km minęło niezauważenie, łatwo, lekko i przyjemnie – było jeszcze płasko i na tym etapie biegliśmy jeszcze w grupie. Wiedzieliśmy, że zaraz potem wchodzimy w góry, więc wykorzystaliśmy ostatnią szansę na toaletę i doładowanie energii bananami. 

Kilometry w górach podzieliły nas na dwie grupy – początki trasy były strome, ale droga szeroka i utwardzona, więc część uczestników ruszyła w nią ambitnie biegiem. Ja oczywiście nie - od początku wiedziałam, że jeśli w ogóle uda mi się te góry pokonać, to tylko pod warunkiem, że strome miejsca po prostu przespaceruję. Kilka kilometrów dalej nawet ci ambitniejsi musieli zwolnić, bo trasa zeszła na wąską, skalną ścieżkę, gdzie nawet jednej osobie bywało ciasno. Krajobraz i zapach lasu o poranku były odurzające, ale kolejne kilometry wspinaczki dawały o sobie znać, a moje zupełnie nieprzyzwyczajone do gór uda sygnalizowały, że powoli przestaje im się to podobać. Na dodatek niemiłosierny garmin zdradzał smutną prawdę, że na tym odcinku każdy kilometr zajmował mi 20 minut lub więcej…

W międzyczasie zbliżyłam się do pięknej przełęczy, gdzie czekał punkt odżywczy, a zaraz za nim malowniczy wiszący most - tam przez dłuższą chwilę obfotografowaliśmy się wzajemnie z napotkanymi w punkcie uczestnikami.

Trasa za mostem lekko się rozszerzyła, więc truchtałam w towarzystwie kilku starszym panów, którzy najpierw onieśmieleni, z czasem się rozkręcili i przez kilka kilometrów stosunkowo łagodnych wzniesień rozmawialiśmy o Polsce, Japonii, bieganiu i życiu. 

Nastał już piękny, bardzo słoneczny poranek, choć dzięki wysokości nadal jeszcze nieupalny. Grupa towarzyszących mi starszych panów po drodze urosła i do kolejnego punktu odżywczego dotarliśmy w sporym, rozbawionym gronie. A był to słynny wodospad Shiro Ito Taki – uwieczniliśmy go na licznych zdjęciach i ochłodziliśmy się w lodowatym strumieniu. W towarzystwie panów truchtałam tempem bardzo wolnym, wręcz regeneracyjnym, więc czułam się jeszcze pełna energii, gotowa i nawet chętna na dalsze kilometry. Było to około 40-stego kilometra i wiedzieliśmy, że zaraz przed nami długi odcinek w dół, z powrotem w kierunku morza. 

 

Zieleń była tak soczyście zielona, a widoczne już w oddali morze tak intensywnie lazurowe, że biegłam jak w transie, sama, odczuwając przepełniającą mnie miłość do otaczającego świata. Całe szczęście, że w tym szaleństwie nie zrobiłam sobie krzywdy, bo stroma trasa w dół mogła w sumie bardzo łatwo położyć kres moim romantycznym wzruszeniom. 

Jeszcze z uśmiechem na ustach przefrunęłam półmetek i zaraz za nim wpadłam na profesora Tanakę*, który do dziś twierdzi, że grał w okolicy w golfa i był tym spotkaniem równie zaskoczony jak ja. Tak czy siak zapozowałam do zdjęć, wzięłam z wdzięcznością ofiarowane mi cukierki i odtruchtałam dalej.

Wiejska droga wiła się wśród pól i choć wreszcie była płaska, to tęskniłam za górskim chłodem. Przede mną był ważny punkt programu, czyli wizyta w browarze na 55-tym kilometrze.

Przy zmrożonym, świeżo warzonym piwie, w wesołej grupie tych, którzy przybiegli trochę przede mną lub trochę po mnie, wszyscy wydawali się zapomnieć o tym, że od mety dzieli nas jeszcze całkiem spory dystans. Po niecałej pół godzinie relaksu czułam, że jak tak dalej pójdzie, nie będę w stanie zmobilizować się do dalszego biegu, wiec przyłączyłem się do pierwszej wracającej na trasę grupy. Przez jakiś kilometr trzymałam się ich tempa, ale zaraz odłączyłam się na przerwę toaletową, po której zostałam zupełnie sama na pustej, nieoznakowanej trasie. Wczesnopopołudniowe słońce grzało niemiłosiernie, a ja posuwałam się do przodu z coraz mniejszym entuzjazmem, do momentu, gdy trafiłam na stację kolejową. 

Tu serce mi zamarło, bo wiedziałam, że trasa na pewno nie przebiega w pobliżu żadnej stacji. Przełykając łzy zadzwoniłam do organizatora i cierpliwie wysłuchałam zawiłych wskazówek, jak wrócić na właściwą drogę. Skłamałabym mówiąc, że wówczas nadal bieg był dla mnie przyjemnością… W mocno kryzysowym już momencie pojawił się samochód organizatora, który postanowił skrócić moją mękę i podrzucił do miejsca, gdzie wypadłam z trasy. Jak się potem okazało nadłożyłam tylko 3km, ale wróciłam na trasę w 40min po tym jak z niej zboczyłam i coraz bardziej miałam ochotę płakać. Dłuższy odcinek szłam, a kolejni mijający mnie biegacze natrętnie pytali co się stało. W tej niedużej grupie od początku rzucałam się w oczy, a pamiętali, że wcześniej byłam przed nimi. Każda kolejna taka uwaga sprawiała, ze miałam mniejsza ochotę biec dalej. To, że nie zeszłam wtedy z trasy to głównie przypadek - było bardzo daleko do proponowanego skrótu, wiec i tak nie miałam innego wyboru, niż iść przed siebie.

Dotarłam do skalistego wybrzeża, niewiele myśląc weszłam po kolana w wodę i przez kilka minut wystawiałam się na morska bryzę i prysznic fal. Po jakimś czasie oprzytomniałam, zaczęłam biec dalej, cały czas wybrzeżem, tylko ja i morze. Trasa wiodła krętą, częściowo skalistą i śliską ścieżką, więc tempo miałam nadal spacerowe, ale jednak już biegłam i czułam, że kryzys mija. 

Spotkane w punkcie odżywczym starsze małżeństwo zapewniło, że jeśli przyłączę się do nich (i wytrwam!) to są jeszcze szanse, że zdarzę na punkt kontrolny na 90km, a potem już "tylko" 10 do mety!

Tak się stało. Niewiele pamiętam z tego odcinka poza tym, że za wszelką cenę starałam się nie tracić z oczy tamtej uroczej pary. Jak się okazało - nie biegli mojej trasy, a "tylko" 50km, wiec trudno było się dziwić, że przewyższali mnie pokładami energii. 

Było już późno po południu, gdy dotarliśmy do punktu z zapasem jedynie kilku minut. Prawdopodobnie kolejni, którzy dotrą, już nie zdarzą - powiedziano nam. Wypiłam japoński odpowiednik red bulla i ruszyłam dalej sama, zostawiając za sobą parę, która jeszcze konsumowała kolorowe galaretki energetyczne. 

Wkrótce się okazało, że organizatorzy przewidzieli dla nas jeszcze jedną niespodziankę, czyli powrót w góry. (Być może zresztą dla innych uczestników nie była to niespodzianka, ale moje rozumienie map nie wystarczyło, by przyswoić tą informację.) I tak, na odcinku ostatnich 10km czekały na nas jeszcze dwa spore wzniesienia, ale wtedy wiedziałam już, że choćby miało to zająć jeszcze kolejne godziny, to dotrę do mety. W oślepiających promieniach powoli już zachodzącego słońca powoli, ale wytrwale posuwałam się do przodu.

W ostatnim punkcie odżywczym na 94km poinformowano mnie, że chyba jednak powinnam biec, bo zostało 6km i 30min do zamknięcia trasy. Zamknięcia trasy?! A ja naiwnie myślałam, że będę mogła dospacerować do mety..! Tempo 5min/km na krótkim odcinku nie jest może niewykonalne, ale dla zwolenniczki slow joggingu, mającej już za sobą prawie sto kilometrów, była to informacja zwalająca z nóg. 

W punkcie spotkałam jeszcze dwie osoby biegnące na 50km, które limit czasu dotyczył tak jak i mnie. Wiedziałam, ze jeśli miałam mieć jakiekolwiek szansę ukończyć ten szalony ultramaraton, musiałam się ich trzymać. 

 

Garmin już dawno padł, więc nie mam pojęcia jakim tempem wtedy biegłam, ale na pewno nie miało to nic wspólnego z przyjemnością i niko niko. Za znakiem oznaczającym, że od mety dzieli nas 1km, wbiegliśmy na plażę, tą sama z której wiele godzin wcześniej ruszałam w mroku nocy. Sypki i grząski piasek momentalnie nawpadał mi do butów i z każdym kolejnym, ciężkim krokiem wydawało się, że następnego już nie zrobię. 

Na widok mety jeden z towarzyszy niedoli wyrwał do przodu, ja tuż za nim, a za mną trzeci z naszej trójki. 

Na moich ostatnich metrach dało się słyszeć liczną, skandująca grupę: 5, 4, 3, 2, 1!

Na dźwięk "1" wpadłam na metę z ogromna radością i przede wszystkim ulgą. Mój czas wyniósł 13:30:00 i byłam ostatnim uczestnikiem, który zmieścił się w limicie. Ze stu startujących pełen dystans ukończyła niecała 30-stka, ale wszyscy co do jednej osoby wrócili skrótami, autobusami lub autostopem i czekali już, by wspólną imprezą zakończyć ten absolutnie niesamowity dzień. 

Takie wzruszenie i stan euforii utrzymujący się jeszcze wiele dni po zawodach nie zdarzyły mi się jeszcze nigdy. Jedno wiem na pewno - za rok biegnę znowu.

Cel - nie zgubić się!

*prof. Hiroaki Tanaka, legenda japońskiego biegania, twórca slow joggingu.  

Magdalena Jackowska – instruktorka i wielbicielka slow joggingu; współautorka książki ”Slow Jogging. Japoński sposób na bieganie, zdrowie i życie". Podróżuje, żeby biegać i biega, żeby podróżować. Teraz planuje zacząć o tym pisać na http://polskabiega.sport.pl/blogi/magdanikoniko - zapraszamy!

 

 

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.