Nie wiem, który to już raz biegnę w Białymstoku. Choć brałem udział w biegach na różnych dystansach, na całym świecie, to tak się stało, że w moim harmonogramie na stałe zagościły imprezy pod sztandarem Fundacji Białystok Biega. Powody? Jest ich wiele. Myślę, że najważniejszym z nich jest atmosfera biegu. Tej nie kupisz za żadne pieniądze. Dobrą atmosferę można zbudować wyłącznie na fundamencie pasji i miłości, do tego co robisz. Tego na pewno nie brakuje ekipie organizatorów z Białegostoku na czele z prezesem Grzegorzem Kuczyńskim. I nie - nikt nie płaci mi za tę opinię, a Ci co mnie znają wiedzą, że jeśli coś mi się nie podoba, to zawsze mówię wprost i tego nie kryję. Tylko szczerość może uratować ten świat!

Moją pasją od dziecka jest bieganie. Po prostu kocham to robić, bezwarunkowo. Jedyne czego potrzebuję to trochę czasu i przestrzeń przed sobą. Do organizacji imprezy z pewnością potrzeba połączyć więcej elementów, tak samo jak wiele czynników wpływa na udany bieg. Dziś zaliczyłem jeden z nich. Cieszy mnie on szczególnie, bo od kilku dobrych lat zapomniałem jak to jest biegać szybko. Zapomniałem na własne życzenie. Poświęcając się swojej pracy i rozwojowi swoich podopiecznych, zaniedbałem siebie sądząc, że ściganie nie jest mi już do niczego potrzebne. A jednak... po tych kilku latach wróciłem z podkulonym ogonem. I nie żałuję. Wszystko ma swój czas.
Powolne wdrażanie na nowo do wyczynowego biegania, zacząłem w kwietniu tego roku. Podstawą mojego powrotu były treningi sprawnościowe głównie z wykorzystaniem kółek gimnastycznych i oczywiście biegania - około 40 kilometrów tygodniowo w bardzo łagodnym tempie, od 3 do 5 razy. I tak przyzwyczajałem swój organizm mniej więcej do czerwca. W czerwcu zwiększyłem nieco intensywność wprowadzając sporo elementów siły biegowej i techniki biegu. Nie zabrakło również tak zwanych drugich zakresów i rytmów. Od mniej więcej miesiąca wprowadziłem do swojego treningu trening tempowy i pierwszy raz w życiu bawię się ze sztangą, póki co bazując na dwóch ćwiczeniach. Są nimi martwe ciągi i bułgarskie przysiady. To zupełnie nowy bodziec dla mojego ciała, który wprowadzam z niezwykłą ostrożnością, pod czujnym okiem trenera, który dba o to, abym ćwiczył w jak największej zgodzie z poprawnym wzorcem ruchu.
 
Po tych kilku miesiącach wprowadzenia, mogę powiedzieć, że jestem na dobrej drodze. I jestem za to cholernie wdzięczny. Najważniejsza w tym wszystkim jest świadomość, że regularne treningi dają mi ogromnie dużo radości, satysfakcji i wspierają mój harmonogram dnia. Myślę też, że bardzo dojrzałem. Jeszcze kilka lat temu bieganie było dla mnie całym światem. Trenowałem, aby być najlepszym. Robiłem wszystko, aby z czasem być najlepszy w Polsce. Niestety, im bardziej się spinałem, tym większe porażki ponosiłem. Doprowadzałem do absurdów. Byłem mistrzem treningu, który potrafił wykonać 6 "kilometrówek" po 3'00'' każda, na krótkiej przerwie 2 minut w truchcie, by potem nie być w stanie złamać 17 minut na 5km. Byłem chronicznie przetrenowany. Niepewny siebie. Na starcie przegrywałem ze zdecydowanie słabszymi od siebie. Moje oczekiwania względem samego siebie zżerały mnie już przed startem, wysysając całą energię. Na starcie stawałem wyjałowiony i pełen obaw, że będę słabszy niż inni i że znów nie pokażę na co mnie stać. W skrócie: mentalnie byłem zupełnie nieprzygotowany do biegania na wysokim poziomie, co też przekładało się na życie poza bieganiem. Ciało było gotowe na regularne bieganie poniżej 16 minut na 5km, ale głowa nie mogła udźwignąć tej odpowiedzialności.
 
Z perspektywy czasu nie żałuję. Te kilka lat bierności i braku wyczynowego treningu, zbudowały moje fundamenty poczucia własnej wartości. Jestem zupełnie innym człowiekiem. Ufam sobie i swoim możliwością. Nie porównuję się z innymi. Cieszę się z malutkich kroków. Jestem cierpliwy. Bardziej kieruje się samopoczuciem niż sztywnymi wytycznymi od trenera. Dbam o jakość tego co jem i wiem kiedy odpuścić albo kiedy dołożyć jakiś trening. I co najważniejsze - odzyskałem radość. Na pewno wpływ na moje "ja" ma również mój świat zewnętrzny. Dopiero teraz czuję się kompletny jako człowiek i dopiero teraz wewnętrznie czuję, że mogę dołączać do tego kolejne elementy mojej układanki. Współtworzę wspaniałą rodzinę, za chwilę będę ojcem, mam marzenia, i tak naprawdę czuję, że moje życie dopiero się zaczyna, pomimo 25 lat na karku. Wiem, że dla niektórych to i tak dopiero początek życia, natomiast ja mogę powiedzieć, że w ciągu tego ćwierćwiecza przeżyłem naprawdę dużo i mam prawo mówić o sobie, że jestem dojrzałym i bogatym z punktu widzenia doświadczeń człowiekiem.

START 

Staję na starcie. Mam ciary. Kocham to uczucie, które towarzyszy mi tuż przed rozpoczęciem biegu. Ostatnie podskoki, poprawianie sznurówek, wspierające mantry w głowie i przypomnienie sobie założeń na bieg. Emocje podkręca świetna muzyka, domniemam, że to fragmenty setów z "Up To Date Festiwal". Energiczne bity pozwalają mi na chwilę przestać myśleć. Daję się porwać dźwiękom i wypełniam swoje serducho dobrą energią. 3, 2, 1... Ruszyłem. Włączyłem stoper, świadomie nie uruchamiając GPS. Dziś jest czas na wyczucie swojego ciała, a nie sugerowanie się tym, co powiedzą mi cyferki na zegarku. Pierwszy kilometr jest zawsze kluczowy. Biegnę nieco za czołówką, nie pchając się do przodu. Pierwsze 2 kilometry są zazwyczaj zdradliwe. Można szybko ruszyć i tak samo szybko skończyć bieg zanim się dobiegnie do połowy dystansu. Zbyt szybkie zakwaszenie i zbyt duży dług tlenowy są bezlitosne. Całe szczęście, że mam już trochę doświadczenia, a co za tym idzie wiedzy, która nie pozwala mi na szkolne błędy. 1 kilometr zatrzymuję w czasie 3 minut i 35 sekund. Plasuje się w pierwszej 10. Oddech spokojny, nogi dobrze podają. Jest dobrze. Wpadam w swój rytm, kontroluję oddech, biegnę za peletonem, żeby nie tracić sił na walkę z wiatrem. Podświadomie czuję, że to będzie wymagający bieg. Po pierwsze ze względu na mocny wiatr wiejący w twarz, a po drugie ze względu na mocny podbieg mniej więcej w połowie dystansu. Drugi kilometr mija niepostrzeżenie szybko. Obok mnie na motorze jedzie Krzysztof Kiżiewicz, który po raz kolejny uwiecznia okiem swojej kamery białostocką imprezę biegową. Jego obecność, a w zasadzie obecność jego geniuszu napędza mnie do szybszego biegu - znam w końcu tego gościa! A to przyjemnie zobowiązuj w tym przypadku. Ten gość wkłada całe swoje serce w to co robi, to i ja nie mogę dać dupy! Przecież wiem, że im szybciej biegnę, tym ładniej wygląda moja technika biegu, a co za tym idzie jego ekonomia. Ta samoświadomość szepcze mi do ucha: krótszy krok, ręce bliżej siebie w rytmie z rękoma, odbicie bardziej dynamicznie - to popraw, Mateuszu! I tak mija drugi kilometr - znów 3:35. Oddech powoli zaczyna przyśpieszać, na szczęście z każdym krokiem jestem coraz bliżej mety. Mniej więcej na półmetku zaczynam dochodzić grupę, której lider jest na 3. miejscu w klasyfikacji generalnej. Liderzy już dawno poza zasięgiem. Z dziwną lekkością i zaskoczeniem, dobiegam do drugiego peletonu i dorównuję im kroku. Dziwię się, że jeszcze do tego momentu potrafię utrzymać kontakt z bądź co bądź czołową grupą. W sumie ostatnio trenowałem dość mocno, ale jestem daleki od życiowej formy sprzed 5 laty, gdy biegałem regularnie 5 kilometrów na poziomie 16 minut z małym haczykiem, a to pozwalało mi na nawiązywanie kontaktu z najlepszymi. Biorę to za dobrą monetę i biegnę z nimi ramię w ramię. Trzeci kilometr bardzo wolny. 3:45 nie powala. Teraz już wiem dlaczego tak dobrze się czuję - po prostu biegniemy wolno. Dobiegłem do peletonu, który nie jest zainteresowany szybszym biegiem, bo i po co szybciej biec. Pierwsza dwójka poza zasięgiem, do rozdysponowania pozostaje zatem jeszcze tylko jedno miejsce na podium. Jedno miejsce, a chętnych jest co najmniej 4. No nic, biegnę dalej czując coraz większy dreszczyk mobilizujących emocji. Mam się nie najgorzej, ale nie ukrywam, że długi podbieg dał mi nieco w kość. Dycham jak stary jelcz, charczę coraz mocniej, a moje zmęczone mięśnie od razu zaczynają coraz gorzej pracować. Czuję, jak moja technika zaczyna się rozsypywać jak domek z kart na wietrze. Nadchodzi ten moment biegu, w którym trzeba podjąć męską decyzję: albo się zbieram w sobie albo znów odpuszczam. Na myśl o tym drugim, zrobiło mi się nie dobrze. Nie chciałem przełknąć znów goryczy porażki. Nie wybaczyłbym sobie tego, że zbyt łatwo się poddałem, nie wygrywając walki z samym sobą. Czwarty kilometr kończę w tempie 3'46''. Kryzys zaczyna pukać do drzwi...
 
Podejmuję decyzję: przyśpieszam. To daje mi szybkie prowadzenie w grupie. Zostaje jakieś 800 metrów do mety. Odrywam się wyraźnie od peletonu i zaczynam długi finisz. Przed sobą nie widzę nic, tym bardziej nie widzę nic obok. Jestem już potwornie zmęczony i chyba nieprzygotowany na fakt, że biegnę na trzecim miejscu. Nieprzygotowane na takie prędkości jest też moje ciało, które od bardzo dawna nie mało do czynienia z bieganiem na poziomie 3'20'' na kilometr. Na mniej więcej 600 metrów do mety przeżywam potworny kryzys. Płuca nie nadążają z pompowaniem tlenu do mięśni, moje bardzo umięśnione jak na biegacza ciało zaczyna funkcjonować coraz gorzej. Na plecach coraz mocniej siedzą moi rywale, którzy wcale nie czują się chyba lepiej, ale mimo tego zmniejszają do mnie dystans. Chyba wszystkich nas zabił podbieg. Na 500 metrów do mety zostaję wyprzedzony i już wiem, że nie mam szans na podium. Biegnący przede mną Wojciech Augustynowicz zachował więcej sił i biegnie bardzo pewny siebie. Zostaje 400 metrów do mety. To jedno kółko na stadionie lekkoatletycznym. Modlę się, aby ten bieg się już skończył. Rywale z tyłu są coraz bliżej, ale nie mam zamiaru dać za wygraną. Wyobrażam sobie, że biegnę ostatni odcinek treningu tempowego na stadionie. Zbieram się w sobie. Sił dodaje mi doping licznie zgromadzonych kibiców i świadomość, że już za chwilę zobaczę się ze swoją ukochaną żoną i psem. Nie odpuszczam. Nie widzę już prawie nic na oczy i daję z siebie totalnie wszystko - zostało w końcu 200 metrów! I w końcu... meta. Padam dosłownie na ryj. Ostatni kilometr w 3'15''! Szok! Czas ostateczny: 17:58. Jestem zadowolony, bo moim marzeniem na ten bieg był czas poniżej 18 minut. Dałem z siebie absolutnie wszystko. Wygrałem ze swoim cichym głosem, który wcale nie był skowytem ciała, tylko nędznym strachem zakorzenionym w głowie. Ostatnio doznałem tego uczucia kilka lat temu. Byłem wtedy zupełnie innym człowiekiem. Zagubionym. Wchodzącym dopiero w dorosłe życie. Wtedy gorzej znosiłem porażki i nie bardzo potrafiłem radzić sobie z kryzysami. Prawdę mówiąc, to... całe swoje sportowe życie odpuszczałem i nie potrafiłem nawiązać równorzędnej walki z samym sobą. Byłem płaczkiem, jestem mężczyzną! ;)

 
Trochę się rozpisałem. Dedykuję ten tekst przede wszystkim sobie. Autorefleksja i samopoznanie to klucz do dalszego rozwoju. Mam nadzieję, że nigdy nie zabraknie mi siły na bycie lepszą wersją siebie. A jeśli już opuszczą mnie fizyczne siły, to nie będę walczyć. Nie będę się bronić przed nieuchronnym. Chciałbym jedynie odejść w spokoju ducha, pełen wdzięczności za doświadczenia i miłość, którą dałem i otrzymałem. Naprawdę nic innego nie jest bardziej ważne niż to właśnie. Miłość, rodzina, spokój ducha.

Teraz to wiem.
 
A co dalej z bieganiem? W tym momencie znam swoje miejsce w szeregu. Ta świadomość tylko upewnia mnie w przekonaniu, że... nie interesuje mnie bycie w szeregu! Interesuje mnie bycie lepszą wersją siebie. Chcę trenować regularnie i tak samo mądrze. Wiem nad czym pracować, aby systematycznie piąć się w górę ze swoim duchowym i fizycznym rozwojem.
 
Wyniki mierzone w minutach, a następnie sekundach będą tylko konsekwencją powyższego. Jedyne czego teraz potrzebuję to czasu, konsekwencji i jeszcze raz czasu.
 
Cierpliwość też się przyda.
 
Zdrowie też.
 
Miłość i harmonia? O tym nie wspominam, bo to projekt na całe życie.
 
Wszystko inne w rękach kreatora.
 
Dlatego daj mi proszę siłę drogi Boże, a ja postaram się zrealizować Twój boski plan :-)
 
Dzięki, że że mną byłeś/byłaś, ALOHA i do następnej relacji!
 
Dzięki BIałystok!
 
Mateusz Jasiński, TrenerBiegania.pl

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.