W minoną niedzielę wieczór rozpocząłem swoją kolejną biegową przygodę zwaną „Biegowym Potopem Szwedzkim”. W niedziele wieczór wyruszliśmy promem z portu Gdynia w podróż do szwedzkiej Karslkrony. To nie był mój pierwszy raz ponieważ nieco ponad 2 miesiące temu razem z ekipą Zabiegani.tv byliśmy tam po raz pierwszy, wyznaczając trasy biegowe. Zresztą, zobaczcie sami specjalny odcinek vloga z tego wypadu.
Samo wypłynięcie w morze i doświadczanie życia na promie jest wystarczająco ciekawym przeżyciem, aby uznać przygodę za udaną. Serio. Dzięki temu biegowemu wyzwaniu po raz pierwszy płynąłem ogromnym promem, spędzając na morzu kilka nocy, co polecam absolutnie każdemu. Dlatego z mojej perspektywy, start w zawodach „Biegowego Potopu Szwedzkiego” (każdy miał do wyboru 5, 10 lub 15km po dość wymagającym trailu) był jedynie wisienką na torcie.
Kolejny krok do nowojorskiego marzenia
Relacja z tego startu jest dla mnie pretekstem do dokonania kolejnego podsumowania moich przygotowań do głównego celu w tym roku, czyli wyśnionego maratonu w Nowym Jorku. Czasu jest jeszcze sporo, bo aż 145 dni, ale… dla mnie naprawdę każdy trening jest wyjątkowy i po każdym zakończonym treningu wizualizuję sobie metę w Nowym Jorku, na którą wpadam w czasie poniżej 2 godzin i 50 minut. I wiecie co w tym wszystkim jest dla mnie najcenniejsze? DROGA! Droga do tego celu, a nie sam cel. Dlaczego? To proste. Jeśli będę wystarczająco zaangażowany w sam proces przygotwań, jeśli będę „jarać się” drogą, jeśli będę wdzięczny za każdy, kolejny przebiegnięty kilometr w drodze do celu, to… niezależnie od wyniku na mecie i tak jestem w swojej filozofii życia ZWYCIĘZCĄ!
Czemu tak? A temu, że wracam do poważnego biegania po paru latach i sam fakt regularnego biegania pod konkretny cel jest dla mnie absolutnie ekscytujący. Bo po prostu kocham biegać, kocham się zmęczyć na treningu, kocham obcować z naturą. Kocham tę „stałość”, ten „pewny” przerywnik w ciągu dnia, który w moim nieustannie zmieniającym się świecie jest stałym punktem rzeczywistości, który daje mi dodatkowego kopa energii, aby… przeżywać swoje życie jeszcze lepiej. Po prostu bawie się bieganiem i na swój sposób realizuje się jako człowiek na poziomie fizycznym.
Ciało, umysł, dusza
Wychodzę z założenia, że każdy z nas składa się z trzech obszarów: ciała, duszy, umysłu. Jeśli chcemy prowadzić spełnione i pełne miłości życie, to jesteśmy odpowiedzialni o dbanie o każdy z tych obszarów. Moje bieganie zapewnia mi pielęgnowanie ogrodu zwanego „ciałem fizycznym” i najlepsze jest to, że utrzymanie tego ogrodu wymaga ode mnie nie tylko posadzenia roślin (biegania kilometrów), ale zadbania o żyzną glebę (regeneację, czyli głównie sen), odżywianie i nawadnianie oraz szereg innych aspektów.
Gdy zaczynasz trenować na poważnie (na poważnie, to w mojej definicji znaczy z zaangażowaniem — i nie ma znaczenia czy chcesz pobiec maraton poniżej 3 godzin czy po prostu chcesz zacząc regularnie biegać dla zdrowia), to siłą rzeczy musisz zadbać o aspekty dookoła treningu tj. nawadnianie, odżywianie, regeneracja, trening mentalny itd. Już sama decyzja o tym, że musisz lepiej jeść powoduje dziesiątki drobnych zmian w swoim życiowym matriksie. Jedząc lepiej musisz zadbać o lepsze produkty, chcąc kupować lepsze produkty, musisz nauczyć się to robić, a często musisz znaleźć dobre źródło tychże… To taki efekt motyla, który nigdy się nie kończy. Oczywiście dopóki chcesz się rozwijać. I bynajmniej nie uważam, że rozpoczęcie przygody z bieganiem musi wiązac się z niesamowitym poświęceniem i rewolujcą w swoich nawykach… NIE! Do każdego celu należy podchodzić metodycznie, w swoim tempie, ale… krok po kroku.
7 tydzień regulanrego biegania
Dziś mija równo 7 tygodni od rozpoczęcia przygotowań do maratonu w Nowym Jorku. Przez ten czas po prostu skupiałem się na doprowadzeniu swojego ciała do porządku — trenowałem jogę, wykonywałem sporo treningu sprawnościowego, zmieniałem powoli swoje codzienne nawyki, aby budować sobie przyjazne środowisko pod coraz bardziej wymagające treningi. Początki były cholernie trudne. Przez zbudowaną masę mięśniową na przestrzeni ostatniego roku (pokłosie kółek gimnastycznych) biegało mi się bardzo ciężko. Obecnie wciąż ważę o 5 kilogramów więcej niż jak biegam regularnie. To w przypadku mojego wzrostu robi kolosalną różnicę. Jak ją odczuwam? Poprzez brak lekkości, dynamiki w odbiciu i generalnym „zamuleniu” nóg. Będąc bardziej konkretnym — niegdysiejsze 5’00’’/km, które było moim komfortowym tempem wybiegania, dziś przerodziło się w tempo 5’30’’/km…
Z dnia na dzień jest jednak coraz lepiej. Ciało adaptuje się do nowych obciążeń, syweltka naturalnie smukleje, a z każdym tygodniem moje nogi są w stanie generować większą moc (to dobry znak, szczególnie, że nie zająłem się jeszcze swoim żywieniem, w którym mam delikatnie mówiąc ogromne rezerwy). Przykładowo, w swoim debiutanckim starcie w Monte Kazura pokonałem dystans 5km w czasie 25:34, z kolei w drugim starcie parę tygodni później poprawiłem ten wynik o niespełna 30 sekund i co najważniejsze wpadłem na metę ze sporą rezerwą. Poprawiłem się również w półmaratonie, kończąc wymagający Półmaraton Zegrzyński w czasie 1h26’55’’.
Generalnie wszystkie parametry idą do przodu choć w nogach wciąż czuję ogromnego „muła”, który mogę porówać do uczucia betonowych nóg — przy wyższych prędkościach oddechowo daje radę, ale nogi jakby stoją w miejscu. Nie dziwie się temu ponieważ dopiero „wchodzę” w treningi, dzięki którym będę budować wytrzymałość szybkościową.
Jak wygląda mój trening obecnie? Biegam około 60-70 kilometrów w tygodniu, głównie łagodnie, poniżej 80% tętna maksymalnego. Mój trener Artur Kern powoli dokłada mi elementy szybkości. Strategią treningową na ten moment są regularne starty kontrolne i sprawdzanie siebie na dystansach od 5km do półmaratonu.
Z tego też powodu w minioną niedzielę wystartowałem na 15km w ramach Biegowego Potopu Szwedzkiego. W imprezie wzięło udział ponad 200 biegaczy — i większość z tych osób traktowała ten start bardziej w kategorii przygody niż stawiania sobie ambitnych celów biegowych. Wybrałem naturlanie najdłuższy dystans, bo taki właśnie pasuje do przygotowań maratońskich.
Biegowy Potop Szwedzki — relacja z mojej walki o podium
Pogoda na starcie nie dopisywała. Padał nieprzyjemny deszcz, który zamienił wiosenną pogodę w jesienny krajobraz. Na szczęście po kilkunastu kilometrach biegu znacznie się przejaśniło i wyszło piękne słońce. W tych okolicznościach deszcz był wybawieniem, bo oczyścił powietrze czyniąc je lekkim i rześkim. A ja zdecydowanie bardziej wolę biegać nawet w trakcie zimnego deszczu niż w jakimkolwiek upale…
Już na samym początku utworzyła się kilkuosobowa grupa, która wyraźne odstawiła resztę od całej stawki 36 zawodników (bo właśnie tyle osób zdecydowało się wziąć udział w najdłuższym dystansie:)). Moim założeniem było przebiegnięcie tego dystansu w średnim tempie 4’10’’/km, co jest jak na mój obecny poziom wytrenowania sporym wyzwaniem biorąc pod uwagę całkiem wymagający profil trasy. Po trzech kilometrach okazało się, że moje założenia mogą przełożyć się na miejsce na podium — co z tego, że przy tak małej liczbie startujących — ostatecznie każdy start to rywalizacja z samym sobą (jeśli chcesz) więc nie ma znaczenia czy w zawodach bierze udział 5 czy 10000 osób.
Po trzech kilometrach wiedziałem również, że nie mam szans na wygraną, a to wszystko przez udział Marcina Soszkę, ambitnego amatora z życiówką 2h38’ w maratonie, który ma ambitne plany pokonania bariery 2h30’. Co najlepsze Marcin jest samoukiem, a na ceremonii rozdania nagród zdradził, że rocznie biega około 6000 kilometrów, z czego większość na bieżni mechanicznej (to daje średnią 16km dziennie)… jakby tego było mało, to Marcin startuje niemalże wyłącznie w maratonach (w 2016 roku zrobił ich aż 13).
Trzeba przyznać, że to niebanalne podejście do biegania!
Wiedząc, że nie wygram, skupiłem się na tym, aby mimo wszystko dobiec na podium, dlatego dość odważnie ruszyłem na drugim miejscu. Moje nogi były dziwnie lekkie, mentalnie czułem sie znakomicie, a rześkie powietrze motywowało mnie do biegu. Trasa? Na co dzień trenuję po trasie biegów górskich w Falenicy więc nie robiła na mnie aż takiego wrażenia, ale… przy tej intensywości poczułem spore zmęczenie mięśniowe już po jakiś 5 kilometrach. To właśnie wtedy przyszedł pierwszy kryzys, który spowodował, że spadłem na 3. lokatę, a na plecach czułem oddech 4. i 5. zawodnika. Wystartowałem za mocno (typowy błąd przed, którym przedstrzegam zawsze swoich podopiecznych) i przeceniłem swoje możliwości tym bardziej, że… dwa dni temu robiłem naprawdę mocny trening, który czułem w kościach.
Doświadczając kryzsu doszedłem do wniosku, że zdecydowanie zwolnię, zregeneruje się i ponownie ruszę do ataku na 2. miejsce, pilnując najniższego stopnia podium. Odpoczywałem jakieś 2 kilometry, przez co drugi zawodnik przede mną zyskał jakieś 30 sekund przewagi, a to z kolei dawało jakieś 120-130 metrów dystansu.
W głowie jak mantra powtarzałem sobie, że robię trening, nie mam prawa być w formie, a fakt, że biegnę w czołówce jest tylko miłym dodatkiem do tej zabawy w bieganie na szwedzkiej ziemi. Racjonalizm racjonalizmem, ale wtedy wgrałem sobie program „New York” i przekonanie, że na trasie maratonu w NY wcale nie będzie łatwiej i im lepiej będę sobie radzić z kryzysami właśnie na takich treningach tym większa szansa powodzenia na starcie maratonu.
Ta strategia pomogła. Od mniej więcej 7 kilometra zacząłem nadrabiać starty i odbudowywać swoje siły. Biegacze na 4. i 5. miejscu z każdym kilometrem powiększali swoją stratę do mnie, co dało mi pewien komfort pyschiczny, dzięki któremu mogłem skupić się wyłącznie na rozpracowaniu swojego przeciwnika biegnącego na 2. miejscu. Na 10 kilometrze mój oddech zupełnie się uspokoił i kontrolowałem sytucję. Wciąż miałem 100 metrów straty, ale nie wiedziałem sensu wyprzedzenia mając jeszcze 5 kilometrów do mety. Postanowiłem po prostu bieg równym tempem, zachowując siły na końcówkę.
I tak było do 13 kilometra. Na 13 kilometrze zacząłem powoli przyśpieszać, aby wypracować sobie korzystne warunki do finiszu. Czułem, że z każdym krokiem nadrabiam kolejne centrymetry dystansu i jestem coraz bliżej 2. miejsca. Ostatecznie na 500 metrów przed metą zacząłem długi finisz i pewnym krokiem wpadłem na metę jako drugi zawodnik dystansu na 15km.
Co oczywiście bardzo mnie ucieszyło!
Ostatecznie na mecie zameldowałem się z wynikiem 1h01’34’’ co przy nieco krótszym, oficjalnym dystansie (do 15km brakowało jakiś 400m) dało średnią prędkość na poziomie 4’13’’/km.
Trasa? Malownicza, z licznymi podbiegami, zbiegami i zmienną nawierzchnią podłoża (od szutru, po piach, trawę, błoto…). W skrócie — doskonała trasa trailowa, idealna pod mocny trening crossowy!
Kolejny krok do Nowego Jorku za mną. Tych kroków będę musiał wykonać jeszcze tysiące, ale… to mnie niezniechęca. Jestem podekscytowany każdym treningiem, a motywację mam jak nigdy dotąd.
Bo wielkość nie ma znaczenia
Każdy pisze w bieganiu swoją własną, wyjątkową historię. Dlaczego z założenia wyjątkową? Ponieważ wychodzę z założenia, że życie każdej jednostki takie właśnie jest — jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne. Możesz inspirować się innymi, możesz podziwiać swoich idolów, ale dopóki sam nie zaczniesz ŻYĆ i doświadczać po swojemu, to… cóż Ci po idolach?
Kiedyś, jako chłopak, który miał ambicje, aby reprezentować swój kraj na Igrzyskach Olimpijskich. Dziś piszę z ogromnym zaangażowaniem relację z kameralnego biegu dla amatorów w Szwecji. I co w tym pięknego?
Ano to, że jestem szczęśliwy, że mogę biegać. Po prostu! Bo nieważne czy robisz coś na światową czy lokalną skalę — jeśli kochasz to co robisz, to jesteś absolutnym mistrzem.
W myśl zasady, że… to co najważniejsze dzieje się WEWNĄTRZ, w środku człowieka.
W jego sercu.
Aloha
PS dzięki, że mnie czytasz. To naprawdę daje mi dużo dobrej mocy :)
Dzięki biegowe ziomki (szczególnie Zabiegani.tv, Damian Bąbol), za kolejną świetną przygodę! Specjalne podziękowania kieruję również dla Stena Line za możliwość podzielenia się swoją biegową pasją. Do następnego!
Dyskusja