Za zgodą wydawnictwa Galaktyka prezentujemy rozdział książki Mo Farah, "Siła ambicji Autobiografia".

W dymkach podaliśmy kilka faktów o Mo Farach, które ilustrują jakiej klasy jest to sportowiec.

Najgłośniejszy zgiełk na świecie

11 sierpnia 2012 roku, 19:41, stadion olimpijski, Londyn

W Londynie jest ciepły, letni wieczór. Do końca biegu finałowego na 5000 metrów pozostały trzy okrążenia. Od historii dzieli mnie 180 sekund.

Byłem tu siedem dni wcześniej, w Super-Sobotę – wtedy to Jessica Ennis, Greg Rutherford i ja w niecałą godzinę zdobyliśmy trzy olimpijskie złota, a jeszcze tego samego dnia na Dorney Lake triumfowała angielska załoga wioślarska, zaś na welodromie wygrała kobieca drużyna kolarek torowych w wyścigu na dochodzenie. Dziś emocje są już inne. Kiedy awansowałem do finału biegu na 10 000 metrów, poczułem ciężar odpowiedzialności, jakbym dźwigał na ramionach dwa worki cukru. Ciśnienie na wygraną było ogromne. Kiedy jako zwycięzca minąłem białą linię mety, opanowało mnie dojmujące poczucie ulgi. Teraz nie ma już presji. Biegnę wolny. Zdobyłem już jeden złoty medal. Jestem mistrzem olimpijskim bez względu na to, co się dziś wydarzy. Nikt mi tego nie odbierze.

Nie zrozum mnie źle. Nadal pragnę wygrać, pragnę tego ponad wszystko na świecie. Z tą różnicą, że dziś ścigając się bez presji, mogę naprawdę cieszyć się ze współzawodnictwa, z niezwykłości okazji, z możliwości biegania na tym stadionie. I z publiczności. Pulsującego, ogłuszającego ryku brytyjskich kibiców.

Biegnę na drugim miejscu. Prowadzi Etiopczyk Dejen Gebremeskel. Na początku wyścigu przekonałem się, że to właśnie on będzie dla mnie największym zagrożeniem na ostatniej prostej. Gebremeskel wcześnie wysunął się na prowadzenie i podkręcił tempo. Zaskoczenie. Dla mnie to świetnie. Nie bez powoduwyszedł przed szereg – zapewne myśli, że nadal jestem zmęczony po wyścigu na 10 000 metrów. Że wciąż czuję go w nogach. Że jeśli od razu narzuci wysokie tempo, wykończy mnie, dosłownie zamęczy na dwóch ostatnich okrążeniach, tak że na finiszu nie będę się liczył. Na jego miejscu przyjąłbym podobną strategię. Tyle że Gebremeskel nie wziął pod uwagę mojej tajnej broni: publiczności.

Ryk jest ogłuszający. Nigdy wcześniej nie słyszałem czegoś takiego. Tłum daje mi potężnego kopa. Myślę o tym, ile osób zasiada na trybunach, a ile milionów śledzi zawody w domach przed telewizorami i na odległość zagrzewa mnie do walki, popycha do zwycięstwa. Żaden z pozostałych uczestników biegu nie może liczyć na takie wsparcie. Cała publika trzyma za mnie kciuki. Hałas z każdą sekundą staje się coraz większy. Doping kibiców dodaje mi sił. Sprawia, że pomimo bólu gnam ku linii mety.

Każdy lekkoatleta ma pięć biegów. Myślę, że wtedy, na stadionie olimpijskim, publiczność pozwoliła mi wrzucić dodatkowy, szósty bieg. Odegrała ogromną rolę w tym, co udało mi się osiągnąć.

Na dwa okrążenia przed końcem wyprzedzam Gebremeskela. Tłum szaleje. Zbliżam się do mety. Ryk na widowni staje się coraz głośniejszy. Prowadzę. Jeden z zawodników próbuje się wysunąć przede mnie, ale mu nie pozwalam. Kiedy rozpoczynam ostatnie okrążenie, cały stadion wstaje z miejsc, sekcja po sekcji, jakby ścigała mnie meksykańska fala na trybunach. Wiem, że to unikalne przeżycie, którego nigdy więcej nie doświadczę. Słowa nie są w stanie tego oddać. Nigdy w życiu nie słyszałem tak donośnego zgiełku. Doping kibiców niemal dosłownie pcha mnie ku linii mety. Pamiętam, jak Cathy Freeman opisywała atmosferę, panującą podczas finałowego biegu na 400 metrów w Sydney w 2000 roku – mówiła o euforii tłumu, która na finiszu poniosła ją jak na skrzydłach. Prowadząc na ostatniej prostej, zaczynam rozumieć, co Cathy miała na myśli.

Jeszcze dwieście metrów. Nadal wygrywam. Kibice, choć to niewiarygodne, wydają z siebie jeszcze głośniejszy krzyk. Gebremeskel przyspiesza i na finiszu usiłuje mnie dogonić, ale mu się nie udaje i wbiegam na metę jako pierwszy.

Mo Farah dwukrotnie zdobywał dwa złote medale na igrzyskach olimpijskich w wyścigu na 5000 i 10000 m - Londynie w 2012 i w Rio w 2016 roku.

Przez chwilę nie dociera do mnie, co się stało. O mój Boże, myślę. Mój Boże, udało mi się. Powtarzam sobie w głowie: „Zrobiłem to! Wygrałem!”. Tłum szaleje, na trybunach wrze. I raptem olśnienie: jestem podwójnym mistrzem olimpijskim. Moim udziałem stało się coś, czego nie osiągnął żaden brytyjski biegacz.

Padam na kolana. Ryk aplauzu w uszach. Dotarcie do tego miejsca kosztowało mnie mnóstwo wyrzeczeń i bardzo dużo ciężkiej pracy. Pokonałem długą drogę, przeżywając wiele wzlotów i upadków. Patrzę z perspektywy czasu i widzę, jak niezwykła była to podróż.

Holandia, Anglia

Wiele rzeczy w Anglii mnie zaskoczyło, ale najbardziej bodaj to, że… Holandia nie była jej częścią. Ubzdurałem sobie, że Holandia i Anglia stanowią jedno państwo. I że jeśli zechcę odwiedzić babcię w Almelo, wystarczy kupić bilet i wsiąść do pociągu w Londynie. Przed wyjazdem z Dżibuti Europa wydawała mi się bardzo małym kontynentem. Wyobrażałem sobie, że tam wszędzie jest bardzo blisko.

Zatrzymaliśmy się u cioci Kinsi, siostry ojca, w Hanworth w dzielnicy Hounslow w południowo-zachodnim Londynie. To była niespokojna okolica. Spędziliśmy tam kilka dni, które przeznaczyliśmy na aklimatyzację w nowej rzeczywistości. Ciocia Kinsi mieszkała w Wielkiej Brytanii od dłuższego czasu, doskonale znała miejscowe realia i chętnie pokazała mamie co i jak. Po trzech albo czterech dniach przeprowadziliśmy się do wynajętego mieszkania w Shepherd’s Bush – z widokiem na park Shepherd’s Bush Green – w którym spędziliśmy tydzień, może dwa. Pamiętam, że tata przyjeżdżał do nas. Po pracy zabierał mnie, Wahiba i Ahmeda na wyposażony w huśtawki, karuzele i zjeżdżalnie plac zabaw.

Nigdy wcześniej nie siedziałem na huśtawce. Nigdy nawet nie widziałem czegoś, co by ją przypominało. W biednym Somalilandzie – ani nawet w trochę bogatszym Dżibuti – nie mieliśmy czegoś takiego, jak place zabaw, nie mówiąc o huśtawkach, karuzelach i zjeżdżalniach. Dlatego ta w Shepherd’s Bush Green była dla mnie niezwykłym odkryciem. Tata pokazał mi, jak należy się huśtać: podczas wznoszenia wyciągać nogi, a podczas opadania zginać je, żeby nabrać pędu. Dopiero po kilku próbach udało mi się porządnie rozhuśtać. Czułem się, jakbym latał! Podobnie jak wiele innych rzeczy podczas tych pierwszych tygodni w Wielkiej Brytanii, to było dla mnie coś zupełnie nowego i nieskończenie fascynującego.

Pierwsze dni w Shepherd’s Bush okazały się prawdziwym objawieniem. Londyn w niczym nie przypominał Dżibuti. Budynki i samochody były większe.

Trzykrotnie zdobywał tytuł mistrza świata na 5000 m: Daegu (Korea Południowa) 2011, Moskwa (Rosja) 2013, Pekin (Chiny) 2015

Wszystko wydawało się ogromne. Ludzie posługiwali się dziwnym językiem – nie rozumiałem ani słowa po angielsku, nie miałem pojęcia, o czym mówią. Kiedy zjadłem pierwszego snickersa, przekonałem się, jak smakuje czekolada. Pamiętam, że ugryzłem kawałek i pomyślałem: „Najlepszy smak na świecie”. A zabawki…wow! W Dżibuti miałem raptem jedną – kółko na patyku i ze światełkami na szprychach, które świeciły na kolorowo, kiedy pchało się je przed sobą. Tymczasem w Anglii dzieci miały komputery, gadżety, figurki, wszystko, czego dusza zapragnie. Londyńczycy ubierali się inaczej niż mieszkańcy Dżibuti – tam niezwykle rzadko widywało się kobiety w krótkich spódniczkach i na wysokich obcasach. Domyślałem się, że w Wielkiej Brytanii będzie inaczej, nie spodziewałem się tylko, że różnice okażą się aż tak kolosalne.

Liczyłem dni do wyjazdu do Holandii i spotkania z babcią Aminą. Mniej więcej tydzień po tym, jak wprowadziliśmy się do mieszkania w Shepherd’s Bush, pewnego wieczoru odwiedził nas tata. Zamiast zabrać nas na plac zabaw w parku, usiadł z rodziną w pokoju i wytłumaczył, że za kilka dni pójdę do szkoły.

– W Almelo? – spytałem.

Ojciec odchrząknął i spojrzał na mamę.

Walad [synu], będziesz chodził do szkoły w Hounslow. Wkrótce zaczniesz naukę.

Byłem zdezorientowany.

Maan fahmin [nie rozumiem]. A co z babcią?

– Na razie nie pojedziesz do Almelo – powiedział tata. – To w tej chwili niemożliwe. Zostaniesz tutaj, w Anglii, ze mną i pójdziesz do szkoły. Przecież zawsze chciałeś chodzić do dobrej szkoły, prawda?

Wtedy do mnie dotarło: nie zamieszkam z babcią. Rodzice wytłumaczyli, że Holandia to zupełnie inne państwo, w dodatku po drugiej stronie Morza Północnego, i żeby do niego pojechać, potrzebny jest paszport; w dodatku wizy, na podstawie których ja, mama, Wahib i Ahmed wjechaliśmy do Wielkiej Brytanii, nie pozwalają na podróżowanie za granicę. To było dla mnie niemałe zaskoczenie. Postrzegam świat w najprostszych barwach. Nie wczytuję się w to, co napisane drobnym drukiem. Nie wiem dlaczego, ale automatycznie założyłem, że przenosiny do Europy oznaczają powrót do ciepłego domu babci Aminy. Sądziłem, że zamieszkam z nią, potem dołączy do nas Hassan i wszystko będzie dobrze. Dopiero teraz zaczęło do mnie docierać, że sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana. Kiedy wreszcie przebolałem rozczarowanie i zrozumiałem, że będzie musiało minąć sporo czasu, zanim znów zobaczę się z ayeeyo, tata opowiedział mi o Chatsworth Primary School przy Health Road, szkole podstawowej niedaleko domu cioci Kinsi. Według dyrekcji, mógłbym zacząć naukę właściwie od zaraz.

Miałem mieszane uczucia. Sam nie wiedziałem, czy chciałbym mieszkać w Londynie. Z jednej strony naprawdę ciągnęło mnie do szkoły i do innych dzieci, ponieważ do tej pory jedyną moją edukacją były spotkania w dżibutańskiej medresie, no i zależało mi na nawiązaniu znajomości. Byłoby fajnie pójść do angielskiej szkoły, myślałem. Z drugiej strony w głębi serca nadal marzyłem o mieszkaniu z babcią. Była istotną częścią mojego życia, kiedy nagle jej zabrakło. Tęskniłem za Hassanem. Wierzyłem, że wkrótce zobaczę się z obojgiem. Tymczasem wyprowadziliśmy się z wynajętego mieszkania w Shepherd’s Bush i przenieśliśmy się do domu w Hounslow niedaleko cioci Kinsi.

W 2016 roku, jako 32-latek zdobył na igrzyskach olimpijskich w Rio złoty medal na 5000 m uzyskując czas 13:03,30 (tempo 2:36) oraz złoty medal na 10000 m z czasem 27:05,17 (tempo 2:42)

Poszedłem do Chatsworth, od razu do piątej klasy. Wprawdzie uczyłem się w tej szkole zaledwie kilka miesięcy, ale doskonale pamiętam, że była bardzo mała. Moi koledzy znali się od kilku lat, a ja nie dość, że byłem nowy, to jeszcze nie mówiłem po angielsku. Z trudem przychodziło mi nawiązywanie znajomości, raczej trzymałem się z boku. Jesienią zacząłem naukę w nowym miejscu, w Oriel Primary School. W tym samym roku w West Middlesex University Hospital urodził się mój brat Mahad.

Tata pojechał do Dżibuti przywieźć Hassana i sprawić, by rodzina znów była razem, ale po dwóch tygodniach wrócił sam. Byłem załamany. Nieudana próba sprowadzenia mojego brata do Wielkiej Brytanii wystawiła małżeństwo rodziców na ciężką próbę. Miałem dopiero osiem lat, ale doskonale wiedziałem, że mama i tata coraz bardziej oddalają się od siebie. Nie miałem pojęcia, dlaczego ojciec wrócił z Dżibuti bez Hassana. Nie chciał o tym rozmawiać. Wiele lat później odkryłem, że tata nie zdołał go odnaleźć, ponieważ krewni, u których Hassan mieszkał, wyprowadzili się z miasta. Tata szukał wszędzie, ale niestety bezskutecznie. Po dwóch tygodniach jałowych poszukiwań ojciec nie mógł dłużej odwlekać powrotu do Anglii, mimo iż nie odnalazł Hassana. Miał pracę i rodzinę na utrzymaniu. Z ciężkim sercem wsiadł do samolotu i poleciał do Londynu bez syna. Wtedy nie w pełni pojmowałem złożoność sytuacji i winiłem tatę za to, że nie przywiózł ze sobą mojego brata bliźniaka. Obarczyłem go pełną odpowiedzialnością za naszą rozłąkę, a ponieważ z ojcem nigdy nie byłem blisko, żal do niego jeszcze się potęgował, aż w końcu zacząłem żywić do taty głęboką urazę. I okropnie tęskniłem za Hassanem.

Spróbowałem skupić się na nauce. W Oriel czułem się o niebo lepiej niż w Chatsworth. Dołączyłem do klasy z początkiem roku, a nie w środku, toteż miałem większe szanse na zaprzyjaźnienie się z kolegami. Poza tym do Oriel chodził mój stryjeczny brat. Nazywał się Mahad, był synem cioci Kinsi. Miał tyle lat, co ja, lubiliśmy te same rzeczy, mieliśmy wspólne zainteresowania i w ogóle spędzaliśmy razem dużo czasu.

Hanworth ma opinię nieciekawej okolicy, przede wszystkim ze względu na znajdujący się w sąsiednim Feltham poprawczak. W mieście nie brakuje młodzieży, nazwijmy to, trudnej. Wieczorami, zwłaszcza w weekendy, często dochodzi do brutalnych bójek, które kończą się interwencją policji. Do Oriel chodziły takie dzieciaki, które lubiły czepiać się innych. Na szczęście, dzięki Mahadowi, przed rozpoczęciem roku przyswoiłem sobie kilka prostych zwrotów po angielsku, które miały mi pomóc przetrwać pierwsze dni w szkole, na przykład: „Dziękuję”, „Przepraszam”, „Gdzie znajdę toaletę?”. Z innych wyrazeń podłapałem też, trochę przypadkiem, „No i co?”.

Kiedy zadzwonił dzwonek, całą grupą wybiegliśmy na plac. Kilkoro dzieci zaczęło kopać piłkę. Ucieszyłem się i oczywiście zaraz do nich dołączyłem. Z uśmiechem na ustach ganiałem za gałą po całym placu. W połowie meczu podszedł do nas pewien dryblas i wykopał piłkę daleko za boisko. Rozpoznałem go – to przed nim ostrzegał mnie Mahad, mówiąc, że gość jest postrachem szkoły. Był, bez przesady, dwa razy większy od mnie. Ponieważ oczywiście nie spodobało mi się, że przerwał nam grę, podszedłem do niego i powiedziałem:

– No i co?

Popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem, po czym sprzedał mi fangę w nos. Zobaczyłem gwiazdy i oddałem mu. Po chwili wszystkie dzieciaki stały w kole i okrzykami zagrzewały nas do walki. Przeciwnik był wprawdzie dużo większy i silniejszy ode mnie, ale nie dałem sobą poniewierać. W końcu przyszli nauczyciele, rozdzielili nas i zaprowadzili do dyrektora. Skończyło się na podbitym oku i zawieszeniu w prawach ucznia, ale kiedy już wróciłem do szkoły, przynajmniej nikt nie próbował mi podskakiwać. Wszyscy mnie znali – tego szalonego Somalijczyka, który pierwszego dnia postawił się największemu łobuzowi w szkole. Zyskałem szacunek kolegów z klasy. Dowiedzieli się, że nie jestem popychadłem.

Najstarsze rekordy życiowe Mo Farah to 1:48,69 na 800 m z 2003 roku i 3:56,49 na jedną milę z 2005 roku. W 2013 osiągnął swój najlepszy rezultat na 1500 m - 3:28,81

Mahad był moim przewodnikiem po szkolnym życiu. Siedzieliśmy w jednej ławce. Byliśmy kuzynami, ale wychowaliśmy się w dwóch różnych światach. Mahad urodził się w Wielkiej Brytanii, nienagannie mówił po angielsku i marzył o karierze piosenkarza. Był bardziej Brytyjczykiem niż Somalijczykiem. Dzięki niemu na pewno dużo szybciej i łatwiej zaaklimatyzowałem się w Oriel. Jednak przede wszystkim pragnąłem mieć przyjaciół.

Pamiętam, jak pewnego dnia zaprosiłem do domu jednego chłopaka z klasy. Nie znałem go zbyt dobrze, ale bardzo, naprawdę bardzo chciałem przedstawić rodzicom „nowego, białego kolegę”. Mama nie lubiła odwiedzin bez uprzedzenia, nic zatem dziwnego, że kiedy wróciłem ze szkoły i z dumą pokazałem jej nowego kolegę, nie była zachwycona. Chłopak usiadł w salonie, a mama zawołała mnie do siebie.

– Co ty wyprawiasz? – syknęła. – Nie wolno ci sprowadzać obcych! Powiedz mu, żeby sobie poszedł!

– Ale hooyo [mamo] – zaprotestowałem – to mój kolega!

Rekord życiowy Mo Farah na 5000 m wynosi 12:53,11 (tempo 2:34) i został osiągnięty w Monako w 2011 roku.

W Wielkiej Brytanii do bardzo wielu rzeczy musiałem się przyzwyczaić. Na przykład do pogody. Nigdy wcześniej nie widziałem śniegu. Pierwszej zimy spadło go tak dużo, że nie wierzyłem własnym oczom, kiedy całe miasto schowało się pod grubą białą pierzyną. Strasznie marzłem. W Dżibuti przez okrągły rok było gorąco jak w piecu, najwyżej w grudniu lub w styczniu temperatura spadała do, powiedzmy, dwudziestu dziewięciu stopni Celsjusza, ale właściwie nigdy nie bywało chłodniej. Tymczasem podczas mojej pierwszej angielskiej zimy od mrozu drętwiały mi palce u rąk i nóg. Oczywiście nosiłem rękawiczki, ale nadal było mi zimno. Deszcz już przestał mi przeszkadzać, lecz niskie temperatury to zupełnie inna bajka. Chyba nigdy się do nich nie przyzwyczaję.

Na początku lata pożegnałem się z Oriel. Zaliczyłem szóstą klasę i od następnego roku miałem pójść do szkoły średniej. Rodzice postanowili się rozejść.

Myślę, że bardzo duży wpływ na rozpad małżeństwa miało to, że ojciec wrócił z Dżibuti bez Hassana. Jego misja, która skończyła się niepowodzeniem, położyła się cieniem na naszej rodzinie. Mama i tata wzięli rozwód i pozwolili swoim dzieciom zdecydować, z kim chcieliby zamieszkać. Moi trzej bracia wybrali przeprowadzkę do domu ojca w Brighton. Ja zaś mocno związałem się z kuzynem Mahadem i okropnie tęskniłem za Hassanem – brat bliźniak pozostawił po sobie ogromną pustkę, którą starałem się wypełnić przyjaźnią z Mahadem. Przy kuzynie czułem, jakbym znów miał brata, większość rzeczy robiliśmy razem, byliśmy równorzędnymi partnerami we wszystkim i naprawdę nie chciałem po raz kolejny przeżywać bólu rozłąki z bliską osobą. Dlatego wolałem zostać u cioci Kinsi – po to, żeby być blisko Mahada. Rodzice, współczując mi i wiedząc, czym dla mnie była utrata kontaktu z Hassanem, zgodzili się. Ciocia również nie miała nic przeciwko. Mama mieszkała niedaleko, raptem parę domów dalej, więc mogłem ją regularnie odwiedzać. Mieliśmy z Mahadem wspólny pokój, a w nim piętrowe łóżko. Spałem na górze.

Kilka lat później – nie pamiętam dokładnie kiedy – mama poleciała do Dżibuti na poszukiwanie Hassana. Tęskniła za nim zapewne mocniej niż ja i rozpaczliwie pragnęła dowiedzieć się, co się działo z jej synem. Poleciała, obiecawszy sobie, że spędzi w Dżibuti tyle czasu, ile będzie trzeba, żeby go odnaleźć. Jeździła po wioskach, wypytywała każdego, kogo spotkała – rodzinę, znajomych, sąsiadów – czy wiedzą cokolwiek o losie Hassana. W tamtej części świata znalezienie człowieka wcale nie jest proste, nie wystarczy bowiem podzwonić po znajomych albo znaleźć nazwisko w książce telefonicznej. Trzeba przemieszczać się od wioski do wioski, pukać do wszystkich drzwi, dopytywać się o tę czy tamtą osobę. Mama przemierzyła wiele kilometrów w pyle, upale i duchocie. Żeby dowiedzieć się, co stało się z jej dzieckiem, musiała rozmawiać w mnóstwem ludzi. Okazało się, że krewni, u których został Hassan, kiedy rozchorował się przed wyjazdem do Londynu, krótko przed przylotem taty do Dżibuti przenieśli się do Somalilandu. Wkrótce potem mama wreszcie spotkała się z Hassanem. Ale zanim ja miałem okazję ponownie ujrzeć brata bliźniaka, musiało upłynąć jeszcze dziewięć lat.

Rekord życiowy Mo Farah na 10000 m wynosi 26:45.57 (tempo 2:40) i został osiągnięty w Eugene w 2011 roku.

We wrześniu 1994 roku rozpocząłem naukę w Feltham Community College. Szkoła mieściła się przy Browells Lane, pełnej zieleni uliczce odchodzącej od ruchliwej Uxbridge Road, raptem kilka minut spacerkiem od domu cioci. Chodzić do niej zacząłem jednak dwa tygodnie później niż koledzy. Pod koniec roku szkolnego Feltham Community College organizował dzień otwarty dla uczniów szóstych klas Oriel. Można było rozejrzeć się po klasach i spotkać się z nauczycielami, co samo w sobie nie było szczególnie fascynujące, dlatego po całym dniu snucia się po szkolnych korytarzach postanowiliśmy z kumplami pograć w piłkę na szkolnym boisku. Podczas meczu podskoczyłem, żeby odbić piłkę głową, ale straciłem równowagę i niefortunnie upadłem na bok. Poczułem rwący ból w stawie barkowym. Bark zaczął puchnąć. Pamiętam, że ktoś ze szkoły wezwał karetkę. Zawieziono mnie na pogotowie do West Middlesex University Hospital, zrobiono prześwietlenie i powiedziano, że złamałem obojczyk. Lekarz umieścił moje ramię w specjalnym temblaku i nakazał trzytygodniowy odpoczynek. Właśnie przez ten uraz zacząłem naukę później niż wszyscy.

Dzieciom Afryka skutecznie wybija strach z głowy. Siniaki, stłuczenia, obtarcia i w ogóle wszelkie kłopoty, w jakie się pakowałem w Feltham, wynikały z tego, że się nie bałem. Pewnego dnia poszliśmy z Mahadem i jeszcze jednym kolegą na basen. Byłem młody i głupi i nie miałem pojęcia, że pływać trzeba umieć i że przed pierwszą wizytą na basenie najlepiej wziąć kilka lekcji pływania. Mahad przytomnie usiadł w brodziku, a ja – naśladując naszego kolegę, który był pewnym siebie pływakiem – skoczyłem prosto w najgłębszą część basenu dla dorosłych i oczywiście natychmiast poszedłem na dno. Wpadłem w panikę, bo sądziłem, że się utopię. Usiłując wypłynąć na powierzchnię, rozpaczliwie przebierałem rękami i nogami, próbowałem chwycić kolegę za ramię, ale tylko go podrapałem. Widząc moją szamotaninę, połowa ludzi wyszła z wody.

Szkoła zareagowała nerwowo na moje pojawienie się w gronie uczniów. Wtedy o tym nie wiedziałem, ale kilka lat wcześniej do Feltham chodził Somalijczyk, który nazywał się Mohamed Farah i był naprawdę niezłym urwisem, o wiele większym ode mnie. Zakończył przygodę ze szkołą po zaledwie sześciu tygodniach nauki. Nauczyciele zobaczyli w dzienniku: „Farah, Mo”, dowiedzieli się, że z powodu złamania obojczyka nie mogłem rozpocząć roku szkolnego ze wszystkimi, i na pewno pomyśleli sobie: „O nie, następny!”.

Największym problemem w tamtym czasie był dla mnie język angielski. Znałem co prawda kilka podstawowych zdań i wyrażeń, ale nie umiałem pisać i czytać, czasem musiałem porozumiewać się na migi, bo zwyczajnie brakowało mi słów. Szkoła umieściła mnie w grupie dzieci uczących się języka angielskiego jako języka obcego, ale i tak miałem trudności. Wolałbym przez rok albo dwa uczyć się wyłącznie angielskiego, bo wówczas byłbym lepiej przygotowany do życia w Feltham, a tak siedziałem na lekcjach języka i nie potrafiłem się skupić. W mojej grupie był chłopak z Ukrainy, nazywał się Siergiej. Wiecznie się tłukliśmy – nasze potyczki przypominały pojedynki pomiędzy Frazierem a Alim – przez co na lekcjach więcej nauczyłem się o boksie, niż poznałem angielskich słówek.

Rekord życiowy Mo Farah w półmaratonie wynosi 59:32 (tempo 2:50) i został osiągnięty w Lisbonie w 2015 roku.

W pierwszym okresie nauki w Feltham naprawdę często wdawałem się w bójki. Nie było to nic poważnego, z reguły kończyło się na zadrapaniach i siniakach. Ponieważ z natury jestem pogodny, często się uśmiecham i staram się być miły dla ludzi, niektórzy mylą moją uprzejmość ze słabością. W szkole na pewno się wyróżniałem. Raz, że przyjechałem z egzotycznej Afryki, dwa, że byłem muzułmaninem, a trzy, że posługiwałem się obcym językiem. Niektórzy patrzyli na mnie i myśleli: „O, na tym to się będzie można powyżywać”. Nie wiedzieli, z kim zadzierają. Nigdy nie bałem się bronić swoich praw. Miałem trudne dzieciństwo, trudniejsze niż większość z nich. Od najmłodszych lat musiałem umieć się bić. Nigdy nie tchórzyłem.

Zdarzały się pojedyncze przypadki rasizmu. W Feltham – zarówno w szkole, jak i w miasteczku – dominowali biali, czarnoskóre dzieci były w zdecydowanej mniejszości. Pamiętam, jak pewnego razu szedłem z Mahadem do klubu młodzieżowego w Hanworth, który znajdował się trzysta metrów od naszego domu. Na jego tyłach, tuż obok Hanworth Park, często obozowali Cyganie. Popołudniami po szkole chodziliśmy do klubu, żeby pograć w piłkę i powygłupiać się. Akurat tamtego dnia postanowiła wstąpić do klubu również spora grupa dzieciaków z obozu cygańskiego. Widzieliśmy z Mahadem, jak kręcą się po terenie.

Nagle, zupełnie bez powodu, jeden z chłopaków, potężny gość, zaczepił mnie.

Pozostali przyglądali się w milczeniu.

– Przyłożę mu w zęby – powiedział do kumpli i innych osób będących w klubie. – Komuś to nie pasuje?

Nikt się nie odezwał. Koleś zdzielił mnie pięścią w twarz. Próbowałem się bronić, ale było ich zbyt wielu.

– Zostawcie go! – krzyknął Mahad. – Nic wam nie zrobił.

Błyskawicznie kilku Cyganów otoczyło go i zaczęło okładać. Było nas dwóch przeciwko dziesięciu. Nie byliśmy w stanie nic zrobić, a baliśmy się uciec do domu, żeby Cyganie nie dowiedzieli się, gdzie mieszkamy, zwłaszcza że mieliśmy dom raptem kilka przecznic dalej. Do dziś jestem przekonany, że zaatakowali nas ze względu na nasz kolor skóry. W klubie było całe mnóstwo innych dzieciaków, tyle że wyłącznie białych. Cyganie nie przyczepili się do żadnego z nich, jedynie do mnie i do Mahada.

Pamiętam też inny incydent, który wydarzył się, kiedy miałem piętnaście lat. Kręciliśmy się z Mahadem po miejscowym pasażu, gdy nagle jeden chłopak ze szkoły zaczął wygłaszać pod moim adresem rasistowskie uwagi. Odszczeknąłem mu się i przez chwilę wyglądało na to, że dojdzie do rękoczynów. Zobaczyłem stojący na zewnętrznej wystawie jednego ze sklepów zestaw do bilardu i przeczuwając szykującą się rozróbę, chwyciłem kulę i walnąłem nią napastnika w głowę, po czym rzuciliśmy się z Mahadem do ucieczki. Bywało więc, że miałem kłopoty z powodu koloru skóry. Ale nie tchórzyłem. Potrafiłem się obronić.

Rekord życiowy Mo Farah w maratonie wynosi 2:08:21 (tempo 3:03) i został osiągnięty w Londynie w 2014 roku.

Na lekcjach często przeszkadzałem. Przez słabą znajomość angielskiego nie zawsze rozumiałem, o czym mówili nauczyciele, i miałem trudności z korzystaniem z podręczników, dlatego szybko się nudziłem i żeby zabić czas, wydawałem różnego rodzaju odgłosy za plecami nauczycieli. Byłem dobry w naśladowaniu lwa, a jeleń w moim wykonaniu brzmiał wyjątkowo realistycznie. Dzieciaki pękały ze śmiechu, a nauczyciele żądali wskazania sprawcy. Nikt mnie o nic oskarżył, ale jestem pewien, że doskonale wiedzieli, kto odpowiada za chaos w klasie.

Problemy z językiem dodatkowo pogłębiała dysleksja. Ale byłem też z natury niespokojny, miałem mnóstwo energii, z którą nie wiedziałem, co począć. Nie potrafiłem usiedzieć w jednym miejscu. Rozbierałem na czynniki pierwsze wszystko, co wpadło mi w ręce. Dziś, muszę przyznać, nadal rozpiera mnie energia i lubię czymś się zająć. Tania mówi półżartem, że boi się tych dni, kiedy nie startuję w zawodach lub nie trenuję. Jestem typem człowieka, który nie lubi siedzieć bezczynnie, dlatego gdy mam wolne, chodzę i szukam czegoś do roboty. Bywa, że drażnię się z ludźmi, żeby zobaczyć ich reakcję – potrafię na przykład szczypać żonę i córeczki po uszach albo płatać im różne figle, które dla mnie są sposobem na skanalizowanie nadmiaru energii. Czasami wygłupami doprowadzam Tanię do takiego rozstroju nerwowego, że po tygodniu ze mną w domu wprost nie może się doczekać, kiedy wreszcie włożę buty i pobiegnę na bieżnię.

Moja słaba znajomość angielskiego była przyczyną kłopotów w szkole. Pewnego dnia po lekcjach nauczyciel geografii wręczył mi list zaadresowany do cioci Kinsi. Zabronił mi go czytać i polecił dostarczyć cioci do rąk własnych. Cóż, nie mógłbym go przeczytać, nawet gdybym chciał. Pognałem do domu ile sił w nogach, uśmiechając się od ucha do ucha, bo byłem przekonany, że dostałem pochwałę. Widziałem minę cioci, kiedy czytała list.

– To nie pochwała, Mo, ale nagana.

Nie był to ostatni tego rodzaju list. Często wina rzeczywiście leżała po mojej stronie, ale wcale nie zawsze. Czasem koledzy mnie podpuszczali, na przykład uczyli brzydkich słów, wmawiając, że znaczą coś zupełnie innego. Na lekcji wypróbowywałem nowe słowa na nauczycielach, którzy obdarzali mnie zdumionym, gniewnym spojrzeniem, podczas gdy cała klasa ze śmiechu spadała z krzeseł. Dopiero wtedy orientowałem się, że powiedziałem coś nie tak. Skutek zabawy? Kolejna wyprawa do dyrektora. Zdarzało się, że wagarowałem. Trwało to – bójki, udawanie głosów, zwierząt, głupie kawały, prowadzenie za ucho do dyrektora, zostawanie po lekcjach za karę – przez dłuższy czas. Nie ma co ukrywać: byłem urwisem. Mówiąc szczerze, gdybym w pewnym momencie nie spasował, skończyłbym marnie.

Jedyny aktualny obecnie rekord świata Mo Farah to 8:03,40 na dystansie 2 mil osiągnięty w Birmingham w 2015 roku.

Często byłem sfrustrowany, ponieważ nie umiałem odpowiednio wyrazić tego, co chciałem. Brakowało mi pewności siebie w posługiwaniu się angielskim. W Dżibuti, ucząc się z medresie i rozmawiając z ludźmi na ulicy, podłapałem trochę francuskiego, który jest w tym kraju językiem urzędowym. Angielski wydawał mi się dużo trudniejszy do opanowania, być może dlatego, że kiedy zacząłem się go uczyć, byłem starszy. Gdy masz cztery latka, nauka nowego języka przychodzi z łatwością, ale już dziesięcioalbo jedenastolatkowi sprawia większe trudności. Niestety, szkoła niewiele więcej mogła mi pomóc, ponieważ właściwie nie miałem problemów z samą nauką, lecz „jedynie” z językiem. Szybko pojmowałem i przyswajałem nową wiedzę, tyle że najczęściej nie rozumiałem, co do mnie mówiono – w tym tkwiło źródło problemów. Jedynymi przedmiotami w Feltham, które lubiłem, były matematyka i WF. Zresztą, gdyby nie wychowanie fizyczne, zapewne prędko pożegnałbym się ze szkołą.

Zajęcia WF-u odbywały się dwa razy w tygodniu, zawsze popołudniami. Pierwsze kilka lekcji przesiedziałem na ławce z powodu złamanego obojczyka, ale kiedy kość się zrosła, mogłem dołączyć do kolegów. Sezon lekkoatletyczny trwał w najlepsze. Na pierwszej lekcji, w której wziąłem pełny udział, Alan Watkinson, nauczyciel wychowania fizycznego, podzielił nas na dwie grupy i przystąpił do objaśnia zasad rzucania oszczepem. Kiedy wykładał teorię drugiej grupie – naszej przykazał siedzieć grzecznie i czekać na swoją kolej – namierzyłem bramkę stojącą na sąsiednim boisku. Super, pomyślałem. Uwielbiałem huśtać się, na czym popadło. Jak tylko zobaczyłem bramkę, musiałem chwycić się poprzeczki i pobujać się, nie było siły. Alan odwrócił się i spojrzał na mnie z przestrachem w oczach.

Alan Watkinson był młodym nauczycielem, a także otwartym, przyjaznym i pełnym entuzjazmu człowiekiem. W tamtych czasach miał jeszcze włosy na głowie! Kiedy zacząłem chodzić do Feltham, Alan Watkinson i Graham Potter, opiekun nauczycieli wychowania fizycznego, pracowali nad stworzeniem czegoś wyjątkowego. Szkoła zyskiwała opinię placówki przyjaznej uczniom o zacięciu sportowym. Jej reprezentacja wygrała kilka okręgowych mistrzostw w lekkoatletyce, w dużej mierze dzięki ciężkiej pracy Alana i Grahama. Miałem szczęście trafić do szkoły, w której nauczyciele aktywnie szukali młodych sportowych talentów i wyłowiwszy je, dbali o nie. W moim przypadku można zatem powiedzieć, że znalazłem się na właściwym miejscu we właściwym czasie.

Moją pasją była piłka nożna. Lekkoatletyka nawet mi pasowała, nie powiem, ale jednak futbol to było to. Żyłem piłką. Jak tylko zrósł się złamany obojczyk, wróciłem na boisko, na każdej przerwie kopałem piłkę z kolegami. Nie potrafiłem myśleć o niczym innym. Futbol był dla mnie czymś więcej niż tylko sportem – był sposobem na zdobywanie przyjaciół w szkole bez potrzeby zawracania sobie głowy rozmową w języku, w którym nadal czułem się niepewnie. Piłka nożna sprawiła, że zostałem zauważony. Jakiś czas później Alan przyznał, że często podczas przerw na lunch obserwował mnie w czasie gry. Uważał, że mam niespotykaną w tak młodym wieku wytrzymałość. Gdzie była piłka, tam i ja. Byłem nieustępliwy. Piłka toczyła się po murawie na końcu boiska, zawodnik kopał ją tak, że leciała na drugi koniec, a ja biegłem za nią, ile sił w nogach; ktoś inny dopadał piłkę i przekopywał ją na drugą połowę, a ja znów, nawet nie zatrzymując się na zaczerpnięcie tchu, robiłem obrót na pięcie i pędziłem za futbolówką. Nie wiem, ile razy dziennie pokonywałem dystans, odpowiadający długości szkolnego boiska do piłki nożnej – setki?

Rok szkolny dzielił się na dwa sezony lekkoatletyczne: zimowy i letni. Latem i wczesną jesienią, kiedy na dworze było jeszcze ładnie, ćwiczyliśmy głównie na bieżni pod chmurką. Zimą i wiosną przerzucaliśmy się na treningi przełajowe.

W pierwszej klasie mieliśmy miesiąc konkurencji biegowych na bieżni, potem Alan kazał nam się ścigać w przełajach. Właśnie tam odkryłem w sobie biegacza. Dotarło do mnie, że jestem szybszy od kolegów, nie tylko z klasy, ale z całej szkoły. Z łatwością wygrywałem zawody. Bycie najszybszym miało jednak swoje minusy. Pamiętam takie zdarzenie z początków mojego trenowania w Feltham: przed wyścigiem Alan jak zawsze nakreślił przebieg trasy i powiedział, pokazując na boisko szkolne:

– Słuchajcie, trochę wydłużymy sobie trasę. Przetniecie boisko, pobiegniecie dokoła niego, potem za tamtymi krzakami, a następnie ścieżką, którą tam zobaczycie.

Wszyscy pokiwali głowami. Ja też, chociaż nie załapałem, co Alan powiedział. Nie ma sprawy, pomyślałem, po prostu pobiegnę za innymi. Zaczął się wyścig. Dobrze wystartowałem i prędko wysunąłem się na prowadzenie. Po chwili oderwałem się od grupy. Nie miałem nikogo przed sobą i biegłem dalej właściwą, jak sądziłem, trasą. W pewnej chwili zerknąłem przez ramię i zobaczyłem, że wszyscy skręcili w przeciwnym kierunku. Pomyliłem drogę.

Kątem oka dostrzegłem Alana, który krzyczał do mnie i rozpaczliwie machał rękami, pokazując, żebym zawrócił i pobiegł za pozostałymi zawodnikami. Do Feltham chodziło kilku naprawdę utalentowanych lekkoatletów. Paru chłopaków było większych i fizycznie bardziej rozwiniętych niż ja. Spojrzałem, kto przewodzi stawce. Prowadził największy dryblas. Wziąłem głęboki oddech i rzuciłem się w pogoń. Gnałem ile sił w nogach, rozpaczliwie usiłując doścignąć lidera. Udało mi się wyprzedzić większość rywali, ale kiedy zbliżaliśmy się do linii mety, chłopak biegnący na pierwszej pozycji nagle wystrzelił do przodu. Nie byłem powolny, nie brakowało mi też zrywności, ale miałem jeszcze zbyt słabe mięśnie nóg i nie umiałem utrzymać wysokiego tempa na długim odcinku. Odniosłem jedną z nielicznych porażek w mojej karierze. Od tamtej pory, ilekroć biegłem na trasie, której nie znałem, co rusz oglądałem się przez ramię, by zawsze mieć pewność, że nie pomyliłem drogi. Nigdy więcej nadganiania.

Od mistrzostw świata w Korei Południowej w 2011 roku, gdy zdobył złoto na 5000 m i srebro na 10000 m Mo Farah wygrywa do tej pory wszystkie ogólnoświatowe zawody na tych dwóch dystansach.

Bez dwóch zdań WF był moim ulubionym przedmiotem w szkole. Bieganie co prawda nadal przegrywało z piłką nożną, ale coraz bardziej lubiłem się ścigać. Sport był dla mnie okazją do zabłyśnięcia. W bieganiu nieznajomość angielskiego nie miała znaczenia – no, chyba że chodziło o zrozumienie wytycznych Alana. Czy to na bieżni, czy w przełajach, liczyło się przede wszystkim to, jak sobie poradzę. Miałem szansę się wykazać, sport był dla mnie sposobem na pełniejsze uczestnictwo w życiu szkoły. W corocznym Dniu Sportu zwyciężałem w niemal każdej konkurencji.

Alan zaczął dostrzegać mój potencjał biegacza. Wiedział, że potrzebuję przede wszystkim solidnego treningu, dlatego zapytał, czy nie miałbym ochoty zapisać się do miejscowego klubu lekkoatletycznego.

– Hounslow to świetny klub – powiedział. – Wychował paru członków reprezentacji Wielkiej Brytanii. Może byś spróbował? Jeśli ci się nie spodoba, nie musisz chodzić. Ale wiesz, że tutaj się marnujesz, prawda? W klubie pracują specjaliści, wytrenują cię na świetnego biegacza.

Wzruszyłem ramionami.

– No nie wiem…Lubię piłkę nożną.

Alan przekonywał dalej. Był w tym dobry.

– Mo, posłuchaj. Jesteś najlepszym biegaczem w szkole, co do tego nie ma wątpliwości. Ale tutaj już niczego więcej się nie nauczysz. Jeżeli chcesz biegać jeszcze lepiej, moim zdaniem powinieneś zapisać się do klubu.

– No dobrze. Przyjdę.

– Świetnie! – powiedział Alan. – Najbliższe spotkanie jest we wtorek. To co, widzimy się?

Pokiwałem głową.

Mówiąc szczerze, byłem nastawiony raczej sceptycznie do pomysłu z klubem. Nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać. Ale rozumiałem, co Alan chciał mi powiedzieć: byłem przyzwoitym biegaczem, trenowanie w klubie lekkoatletycznym mogło być kolejnym etapem mojego rozwoju. Patrząc na to z innej strony, Alan, Graham i szkoła mieli skorzystać z mojej przynależności do klubu Hounslow: na mistrzostwach regionu reprezentowałbym Feltham i wygrywając, przysłużyłbym się reputacji szkoły jako wylęgarni talentów. Uznałem, że nic nie stracę, jeśli pójdę na trening.

I tak Alan wprowadził mnie do klubu lekkoatletycznego.

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.