Czwartek 9:30. Budzę się. Leżę na łóżku i obserwując zegarek, zdaję sobie sprawę, że jeśli chcę zdążyć na pociąg do Gdyni (bilet już kupiony) powinienem wstać, wziąć prysznic, spakować się i wychodzić. Leżę i zaczynam myśleć – jestem przemęczony, ostatnio dużo trenuję, tak dobrze się leży, poduszka tak wygodna, poza tym jadąc dziś do Trójmiasta wydam znów kasę na pociąg i hostel, będę jechał sam, 80km to dużo, nie jestem przygotowany na taki bieg, nie dam sobie rady, dodatkowo wyłączy mnie to na kilka dni z treningów – być może też z tych na siłowni, bo po powrocie nie będę miał siły… Przecież nikt nie będzie miał do mnie pretensji, jeśli jednak się rozmyślę i nie pojadę, mam do tego prawo, oprócz tego mój kolega ma jutro urodziny, na które mógłbym pójść, jeśli zrezygnuję z biegu. Biję się z myślami, bo z drugiej strony, przez długi czas przygotowywałem się do tego biegu. Poza tym, ostatnio pisałem o fałszywym przyjacielu, a teraz sam miałbym go posłuchać? Ale co jeśli to nie jego głos, a głos zdrowego rozsądku?? W tym momencie, bez stuprocentowej pewności, ale bez całej tej nałożonej przez samego siebie presji, podejmuję decyzję – nie jadę. Odkładam do szafek wcześniej przygotowane rzeczy, biorę prysznic, siadam do nauki, starając się nie analizować, czy decyzja, którą podjąłem była słuszna.

Po kilku godzinach, chwilę przed wyjściem na miasto w celu załatwienia pewnych spraw, nadal chodzi za mną myśl – bieg jest dopiero pojutrze z samego rana, więc mogę pojechać do Gdyni na przykład jutro, nawet popołudniu, będę mógł się wyspać. Przygotowuję więc kilka rzeczy na wypadek, gdybym zmienił zdanie i wychodzę.

Wracam wieczorem i mam pewność – decyzja, którą podjąłem rano była głupia. Uległem absurdalnej słabości i zachowałem się jak ***** (wpiszcie wg uznania, co Wam przyjdzie na myśl). Na szczęście, opamiętałem się w porę. Na szczęście, był jeszcze czas na zmianę decyzji. Pakuję wszystko do plecaka i idę w kimono.

Piątek 17:00. Od razu po dotarciu do Gdyni udaję się na odprawę przed biegiem w klubie Dwa Światy przy Skwerze Kościuszki. Wchodzę do pomieszczenia i widzę całą masę ultrasów, którzy, jak ja, przyjechali tutaj, żeby przebiec się z Gdyni do Helu – 80km. Koniec odprawy. Widzimy się jutro o 4:00.

Piątek 21:00. Stoję na samym końcu Molo w Sopocie. Czytam, po raz trzeci, książkę, która ponad dwa lata temu w dużym stopniu zmieniła moje życie – Jedz i Biegaj, autorstwa Scotta Jurka. W słuchawkach gra nuta, od której od kilku tygodni nie mogę się uwolnić – Pastempomat Dawida Podsiadło. Zaczynam czuć to niezwykłe podniecenie związane ze zbliżającym się wyzwaniem. Pogłębia i wydłuża mi się oddech. Już nie mogę się doczekać. Wracam do hostelu. Kładę się. Za 3,5h muszę wstać.

Sobota 4:00. Gdyńska Marina. Po jednej stronie linii startu ultramaratończycy, którzy przez najbliższe kilka godzin będą po prostu biegli, po drugiej ludzie, którzy właśnie wracają z piątkowego melanżu – spotkanie dwóch światów. Przypomina mi się czas sprzed trzech tygodni – Open’er, gdy sam wracałem o tej porze na pole namiotowe/plażę – nie ma nic złego w przynależności do obu światów. Poznaję też dwóch biegaczy z klubu Bóbr Tłuszcz Runners – Marcina i Leszka, z którymi jeszcze nieraz wymienię serdeczności na trasie, a po biegu wszamię pizzę. 4:45 – START!

Ok. 7:00, 19km. Ścieżka gdzieś pośród łąk znika, a pojawia się ok. 100m kałuża, której nie ma jak obejść. Chwila zastanowienia. Co zrobisz… Wchodzę do kałuży i w pewnym momencie brodzę w niej po kolana – no nic, głęboka kałuża. Trochę się popluskałem, więc znów zaczynam biec. Po chwili kolejna kałuża, a za nią kilku biegaczy zakładających na nogi zdjęte wcześniej buty i skarpetki – mijam, części z nich nie zobaczę już do samej mety. Dobiegam do drugiego punktu żywnościowego na ~23km. Zakładam suche skarpetki (później w trakcie biegu docenię tę decyzję – naprawdę dały radę!), ruszam dalej. Przy 40km odzywa się żołądek – wrzucanie do brzucha żelów, kanapek i wody z izotonikiem, połączone z ciągłymi wstrząsami. 44km – punkt żywieniowy we Władysławowie. Co śmieszne czwarty punkt (ciekawa sprawa – wraz z kilkoma biegaczami przez przypadek ominęliśmy punkt w Pucku – co zrobisz…). Toaleta, później uzupełnienie bukłaku i dalszy bieg. Od 47km do 60km, do piątego punktu w Kuźnicy, umieram. Biegnę przez las. Wprawdzie mijam kilku kolejnych zawodników, ale później trzy razy staję, opieram się rękami o kolana, zastanawiając się, czy jestem w stanie dalej biec, czy przypadkiem nie zwymiotować – włożenie palca do gardła sprawi, że szybko poczuję się lepiej, ale myślę sobie – nie, jednak pass. Z Kuźnicy do Juraty kolejne ciężkie ~8km tuż przy morzu, które jednak w niewielkim stopniu niweluje zmęczenie i wysiłek. Przez całą dotychczasową trasę słońce się ukrywało, teraz pomyślało, że jednak się pokaże – zaczyna delikatnie grzać. Po drodze spotykam masę rowerzystów, biegaczy, turystów. Spojrzenia większości z nich – obojętne, niektóre, co nawet dziwne, nieżyczliwe, później też te, które żywo kibicują. Na 2km przed ostatnim przepakiem dzieje się coś dziwnego – biegnie mi się lekko i przyjemnie, w tempie odrobinę poniżej 6:00/km. Dobiegam do Juraty. Wybiegam z Juraty. Do Hel(l)u zostało ~12km. 12km to śmiesznie mało biorąc pod uwagę te 68, które mam już za sobą, ale doświadczam tego, że ten odcinek naprawdę potrafi złamać człowieka. Biegnę i co chwilę pojawia się delikatny podbieg. Za każdym razem liczę, że za następną górką ujrzę tabliczkę oznaczającą przekroczenie granic miasta, a po dobrych kilkunastu górkach nadal jej nie ma. Jest ciężko, ale nie zatrzymuję się, nie zwalniam. W końcu widzę upragniony znak – jestem w mieście, a do mety jakieś 2km. Przyspieszam do, jak się później okazało, 5:15/km, wokół mnie coraz więcej ludzi. Wbiegam w końcu na deptak przy linii morza, niedaleko fokarium – ciekawe, czy foczki kibicowały, do mety 100m, także sprint, finisz itp. Kilku ludzi bije brawo, speaker mówi o mnie przez mikrofon, za metą czeka Marcin, organizator biegu, żeby uścisnąć mi dłoń. Przekraczam metę, dostaję medal, odchodzę na bok, opieram się o mur i zaczynam płakać. Daaaamn, to faktycznie twardziel… HEHE. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Dużo emocji, reakcja organizmu. Poza tym, jak zawsze to podkreślam, z biegami ultramaratońskimi wiąże się transcendencja, której tym razem chyba faktycznie doświadczyłem.

Tak to wyglądało w moich oczach. Na koniec kilka wniosków. Pierwsze primo, im bliżej do czegoś istotnego dla nas, do czego się przygotowaliśmy, ale co też będzie stanowiło wyzwanie i wiązało się z pewnym stresem, tym więcej (być może) będzie pojawiać się wątpliwości i chęci całkowitego zrezygnowania z przedsięwzięcia. Drugie primo, zazwyczaj w tego typu przypadkach tym, który się odzywa jest fałszywy przyjaciel, a nie zdrowy rozsądek! Jestem tego w stu procentach pewny, natomiast zawsze trzeba poświęcić chociaż chwilę, żeby to ocenić, bo czasem faktycznie rezygnacja może być tą właściwą decyzją. Trzecie primo, podjęcie wysiłku, wyzwania i porażka jest zawsze lepsze niż rezygnacja i polegnięcie w przedbiegach. Czwarte primo, nie wiesz, czy jesteś w stanie coś zrobić dopóki nie spróbujesz tego zrobić. Piąte primo, takie biegi to dobra okazja do nawiązania nowych wartościowych znajomości. Szóste primo, jestem pewny, że w ultramaratonie może wziąć udział i odnieść sukces każdy, kto ma już na koncie jakiś maraton. Ostatnie primo, w ultramaratonie to wygląda mniej więcej tak: biegnie się luźno, pojawia się kryzys, biegnie się spoko, znów kryzys, luzik, kryzys, luzik, kryzys, bajka. Także kryzys w ultramaratonie jest czymś naturalnym i nie ma potrzeby poświęcać mu za dużo uwagi.  (Wszystkie primo, bo istotne w takim samym stopniu :) ). Okazało się też, że byłem 21 na 88 zawodników i zawodniczek (w tym 29 nieklasyfikowanych) oraz najmłodszą osobą, która wzięła udział w biegu, za co dostałem puchar – miło.

PS Od 5 tygodni nie jem mięsa – do pozytywnego wpływu diety wegetariańskiej i wegańskiej na bieganie jeszcze nie raz się odniosę.

 

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.

Wysłane przez Tsokolowski (niezweryfikowany) w wt., 2019-04-23 12:26

wiadomo co sie stało z tym biegiem? :(