Na gumowym dywaniku zebrało się już sporo wody zmieszanej z beskidzką glebą. Czekam wytrwale aż silnik rozgrzeje się na tyle, aby przez kratki wentylacji zaczęło dmuchać ciepłe powietrze. Tymczasem zastygam w bezruchu, każda zmiana położenia powoduje przesuwanie się po skórze przemoczonych ubrań, a to z kolei wywołuje dreszcze. Patrzę, jak wbrew mojej woli pojedyncze pasemka włókien mięśniowych łydek falują pod skórą. Co pewien czas fale wzbierają tak mocno, że trójgłowy twardnieje w bolesnym skurczu. I planuję. Co i w jakiej kolejności zdjąć. Co i w jakiej kolejności założyć. Pieprzę prysznic, nie obchodzi mnie to, że jestem cały w błocie. Nikt i nic nie zmusi mnie żeby przejść te 200 m do szkoły. Marzę tylko o suchych skarpetkach. O moich pluszowych, wygodnych dresach i ciepłej bluzie.

Marzenia się spełniają. Tym razem ich spełnienie zajęło mi 40 minut.

Prognozy

Niespokojny, przedstartowy sen przerywa chaotyczny stukot kropel wody rozbijających się o dach samochodu, zmieszany z dzwonkiem budzika. Nawet cieszy mnie to, że po słonecznych prognozach pozostało tylko wspomnienie. Nie jestem wyjątkowo odporny na skwar, poza tym góry zatopione w deszczu i mgle uważam za równie piękne co skąpane w słońcu. Szkoda tylko, że czapka została gdzieś głęboko na dnie szuflady w Warszawie. Przez zaparowane szyby innych samochodów przebija już światło. To moi sąsiedzi też przygotowują się do wyjścia. Autobus odwożący nas na start, rusza za pół godziny, ale ja nie mam się co spieszyć. Do biegu ubrałem się już przed snem, przed snem przygotowałem też plecak. Jedyne co zostało to założenie butów i stoczenie zawsze przegranej walki o to, aby prosto przywiesić numer. Pomimo ledwie półtoragodzinnej drzemki nie czuję zmęczenia, za to jest podekscytowanie i gotowość.

Kierowca sprawnie dowozi nas pod wiatę dworca w Rajczy, gdzie już tłoczą się wcześniej przybyli biegacze. Do startu pozostało jeszcze pół godziny, a do naszego kolorowego tłumu ciągle dołączają kolejni. Wśród zawodników wciągających banany, i przeróżnej maści batoniki, krzątają się wolontariusze Pokojowego Patrolu. Migają też twarze organizatorów, Krzyśka i Magdy Dołęgowskich. Od książek o bieganiu wolę kryminały, ale akurat „Szczęśliwi biegają ultra” ich autorstwa łyknąłem tak sprawnie jak trylogię „Millenium” Stiega Larssona.

 Uzbrojony w dwa litry wody, masę żelków i m&m’s ustawiam się w środku stawki, bo plan na pojedynek z krótszą wersją Chudego jest prosty jak konstrukcja cepa. Dzisiejsze zmagania mają być porządnym treningiem, wycieczką górską, jeśli ściganie to po dopiero po 30 km, za Przegibkiem albo w ogóle za Rycerzową. Wcześniej mam biec swoje, mam biec spokojnie i z zimną głową, a o zimną głowę nie powinno być trudno w strugach porannego deszczu. Oczywiście, że gdzieś z tyłu czaszki jest plan premium, który zakłada bycie na mecie wśród pierwszych 10% biegaczy, czyli patrząc na poprzednie edycje czas poniżej 6 godzin i 40 minut. Wiem, że nie jest to dla mnie niemożliwe, lecz staram się tę myśl schować jak najgłębiej i skupić na realizacji planu standard. Czyli biec swoje, z uśmiechem i nie dać skusić się na dłuższą trasę.

Wężykiem, wężykiem.

Jest chwilę po czwartej rano. Twarze dookoła rozświetlają race zapalone przez szpaler wolontariuszy. Ściśnięci mijamy śniące jeszcze uliczki Rajczy. Pierwsze kilometry to asfaltowa, płaska rozgrzewka. Czas na to, aby poprawić plecak i buffkę, czas na to, aby jeszcze raz zastanowić się nad tym czy buty są optymalnie zawiązane i nie zaczną za chwilę się wpijać, ocierać lub uciskać.

Po kilkunastu minutach z prawej strony widać obraz znany każdemu górskiemu zapaleńcowi. W górę zbocza pnie się wężyk ledowych światełek. Pierwsze z sześciu dużych podejść. Rachowiec i około sześciuset metrów przewyższenia. Na błotnisty szlak wkraczam w tłumie. Wyprzedzam tylko tych znacznie wolniejszych, których górskie powietrze poniosło na początku trochę za mocno. Daję się wyprzedzić tym, których dalej niesie.

Tuż za Rachowcem jestem już przekonany, że noc się skończyła i gdzieś nad kilkusetmetrową warstwą deszczowych chmur zawisło słońce. Wydobyte z ciemności doliny nabierają kształtu. Koloru nabierają niechętnie i wszystko wskazuje na to, że pozostaną w szarościach na długie godziny. Mimo że te obrazy nie mają szans trafić na kioskowe widokówki, ich piękno zatrzymuje mnie kilkukrotnie. Może to zawody, ale nigdy nie odmówię sobie tego żeby w ten sposób zmarnować trochę czasu.

Wybija dziesiąty kilometr, przegryzam kilka żelków, zapijam je wodą z posmakiem bidonowego plastiku i z uśmiechem rzucam się w szalone objęcia pierwszego porządnego zbiegu. Daleko w tyle zostawiam tych co bardziej bojaźliwych. A właściwie wszystkich. Dzień już się zaczął, a mocne nogi wskazują na to, że może być on naprawdę dobry. Przez głowę przychodzą mi dwie myśli. Po pierwsze spokojnie, biegnij swoje, a po drugie… Może plan premium?

Kryzys. Czyli beskidzkie domino.

W życiu wiele rzeczy jest ze sobą nierozerwalnie związanych i naturalnie następują po sobie. Dzień prędzej czy później zawsze następuje po nocy, porządny kac lubi nastąpić po wieczornym posiedzeniu ze znajomymi, dużą flaszką i ramką szlugów, a w górskim biegu po dobrych momentach zawsze następuje kryzys. Odczuwa się go na swój własny sposób, na swój własny sposób też się z nim walczy. Podobno Kamil Leśniak płacze, wszyscy pewnie przeklinają, a ja do mocnych słów dołączam racjonalizowanie i aptekarską cierpliwość. Bo przecież zawsze po kryzysie przychodzi w końcu moc.

Worek z dosadnymi słowami rozwiązuje już po piętnastym kilometrze. I jak się miało okazać będę sypał z niego pełnymi garściami przez piętnaście kolejnych. Podejście pod Kikulę i odpadają plecy, zbieg przed Wielką Raczą, tu współpracy odmawiają kolana do spółki z czwórkami, z kolei za Raczą do rebelii dołączają mięśnie brzucha i zazwyczaj bezkonfliktowe dwójki.

Kolejne elementy precyzyjnego układu ruchu przewracają się jak domino. Pewnie mój organizm przypomina sobie zeszłe tygodnie z zimnym Korbielowem i lodowatym Pilskiem, z Lądkiem i safari po otaczających go górach. No i słowackie Tatry, których dumne ściany na świeżo mam jeszcze przed oczami. Przypomina, wyciąga w moją stronę środkowy palec, a potem jasno daje do zrozumienia w jak głębokim poważaniu ma moje plany. Wersję premium w szczególności. Tymczasem ja czuję się jak pilot w kiepskim, katastroficznym filmie, któremu z każdą sekundą ekran komputera pokładowego wyświetla kolejny, bijący po oczach komunikat. „System failure! System failure!”. Ze zgrozą i błaganiem patrzę na łydki. Bo jeśli i one odmówią współpracy to kolejnym komunikatem może już być tylko „eject!”.

Beskid Wars i przebudzenie mocy. Chwilowe.

Łydki nie odmówiły. Snuję się w stronę Przegibka i rozmyślam nad ustaloną w podróży do Ujsoł taktyce. Biec tak żeby na Przegibek wkroczyć z uśmiechem. Prawie mi się udaje, bo gdyby nie to, że jestem zdrętwiały z zimna, to na wspomnienie tych ustaleń rzeczywiście wybuchnąłbym śmiechem.

Turystyczne tempo, które utrzymuje od kilku kilometrów i którym docieram do punktu, bez skrupułów wysysa ze mnie resztki ciepła. Dlatego najpierw moim łupem pada gorącą herbatę z cukrem. Wchłaniam jak gąbka kilka kubków podgryzając co parę haustów drożdżówkę. Wśród zawodników nie wyczuwa się pośpiechu. Widać raczej ulgę i próbę mobilizacji. Mi również udziela się ta atmosfera. Spokojnie czekam, aż przyjęte w płynie ciepło rozejdzie się po ciele, a potem nieśmiałym biegiem ruszam przed siebie.

Zgodnie z cyklem kryzys / moc powoli odzyskuję siły, część rebelii poddaje się mojej woli i niechętnie, ale jednak, zaczyna pracować. Oprócz kolan. Po krótkim zbiegu przed wspinaczką na Rycerzową, rozumiem, że dzisiaj już się z nimi nie dogadam. Niemniej udaje mi się podłączyć pod dwójkę żwawszych biegaczy i wraz z nimi wyprzedzam wielu innych, którym herbata skrzydeł nie dodała.

Przy tym nie daje mi spokoju jedna myśl. Dlaczego po blisko czterdziestu kilometrach w deszczu i błocie, zamęczeni ludzie jak ognia unikają kałuż i z wytrwałością godną większej sprawy za wszelką cenę je omijają? Przecież na tym etapie nawet buty z ekskluzywnym dopiskiem GTX już dawno się poddały i jeśli nie masz na nogach gumiaków z GS-u po dziadku, to nie ma najmniejszych szans aby stopa była sucha. Poza tym omija ich największa, dziecięca frajda bezkarnego rozchlapania tego błota dookoła. Ja już nie przepuszczam żadnej okazji.

Najłatwiejszy w życiu wybór. 

Tuż przed Rycerzową tracę z oczu moich kompanów. Mocy nie starczyło na wiele i już wiem, że jej kolejnej dawki mogę się spodziewać dopiero przed metą. Na rozejściu tras wita mnie urocza brunetka o sarnich oczach, tak ją przynajmniej pamiętam i chce ją tak pamiętać, bo każde pokonane podejście to jak kolejne piwo, potrafi zmienić rzeczywistość.

Pada krótkie pytanie. Pięćdziesiąt czy osiemdziesiąt. I chciałbym w tym momencie rzucić w jej stronę nonszalancki uśmiech, męskim głosem powiedzieć „osiemdziesiąt” i zawadiacko zagadać. Tymczasem zamiast uśmiechu jest paralityczny grymas i ani przez chwilę nie mam najmniejszych wątpliwości co wybiorę. Cicho, ale dobitnie artykułuję jedno słowo. Ujsoły.

Brown girl in the rain. 

Za plecami zostawiam Muńcuł, ostatnie z podejść na dzisiaj. Niebo przybiera odcień jaśniejszej szarości, ale moja nadzieja na odrobinę słońca szybko rozpływa się w strugach jeszcze mocniejszego deszczu. Mimo to powinienem się cieszyć, bo do mety został już tylko kilkukilometrowy zbieg, a to niedźwiedzie lubią najbardziej. Ja jednak oddałbym nerkę w bonusie z rogówką za kilkukilometrowe podejście. Zdaję sobie sprawę, że z moimi kolanami, a właściwie bez nich, nie osiągnę imponującego tempa. Utwierdza mnie w tym zegarek, który wibracją oznajmia, że pokonanie ostatniego kilometra zajęło mi dziewięć długich, zawstydzających minut. I gdy zaczynam klnąć na Adidasa za to, że w pogoni za niską wagą nowych Kanadii ograbił z ochrony moje palce, pewna myśl zawstydza mnie jeszcze bardziej.

Przed kilkoma dniami byłem z przyjaciółmi w słowackich Tatrach. Ze szklaneczką odpowiedniego procentażu w dłoniach, otuleni kocami, siedzieliśmy wieczorową porą przed wejściem Śląskiego Domu położonego u stóp Gerlacha. Na dalszym planie rysowały się niewzruszone, granitowe ściany, a na tym bliższym, na ekranie laptopa, główny bohater dokumentu „Czekając na Joe” walczył o swoje życie z Andami. Historia tego zwycięstwa jest jednym z niewyobrażalnych dowodów na to ile może człowiek. W chwili jednego z większych załamań Joe nie mógł pozbyć się z głowy piosenki znienawidzonego przez siebie Boney M. Bez przerwy słyszał odtwarzane w zapętleniu „Brown girl in the ring”. To nie mógł być przypadek, pewnie jego umysł chciał go wkurzyć, wykrzesać ostatnie rezerwy woli i nie pozwolić na pozostanie obojętnym.

Przypadkiem nie jest też, że ta historia przypomina mi się akurat teraz. Zapewne mój umysł chce ze wszystkich sił przejechać się po mojej ambicji. Bo czym są te moje zmagania w zestawieniu z wyczynem Joe? Kompletnie niczym. Przecież meta jest tak blisko, że już praktycznie czuć regeneracyjny posiłek, a te luźne, ostre kamienie przebiegle ukryte w błocie głębokim po kostki, to tak naprawdę puchata wykładzina delikatnie masująca stopy. Przecież mam ze sobą picie, a nawet kilka żelków, temperatura jest na tak wielkim plusie, że plażowicze z Korčuli mogą mi pozazdrościć, a spływająca z zawieszonych nad Beskidami chmur woda, to tylko letnia mżawka świetna na cerę.

Dlatego, Chudy, weź Niepierdol*, nie rób z siebie panienki teleportowanej z Krupówek, zawalcz chociaż o złamanie 8 godzin, uśmiech na ryj i:

                „Brown girl in the ring,

                Tra la la la la,

                There’s a brown girl in the ring,

                Tra la la la la la…”

- Finisz. Czyli zejście na ziemię. -

                “… Brown girl in the ring,

                Tra la la la la,
                She looks like a sugar in a plum,
                Plum, plum!”

Z każdym metrem pokonanym w dół, nogi wydają się coraz chętniej wyrywać do przodu. Na końcu zbiegu widzę już dolinę o zboczach oprószonych małymi domkami. Ujsoły. Przestaje obchodzić mnie co i jak bardzo boli, wbiegam na wypłaszczenie i ciągnę do mety.

Jeszcze przed asfaltową końcówką mijam dwie dziewczyny. Jak z innej bajki, pomimo ulewy siedzą na plażowych leżakach rozstawionych w trawie obok szlaku. Dopisuje im również plażowy humor. Uśmiechem, oklaskami i obietnicą niedalekiej mety pełnej piwa, jedzenia i kobiet dopingują kończących krótszą trasę biegaczy.

Przełączam przepustnicę w tryb „cała naprzód”. Wybiegając na główną drogę mam wrażenie, że poruszam się z gracją leśnej łani i prędkością geparda, że bije kolejne rekordy szybkości, a Usain Bolt to mógłby mi co najwyżej buty po biegu wyczyścić. Choć dla postronnego obserwatora z pewnością bardziej przypominam obłąkanego łosia skrzyżowanego z ciężarną żółwicą.

Dwa zakręty i moje stopy wybijają równy rytm o legendarny mostek. Przez metę przenoszą mnie gładko okrzyki dopingujących ludzi. Czas stop. 7 godzin i 55 minut. Daleko od moich wyobrażeń. Ale ja choć przez chwilę chcę rozpłynąć się w radości. Wymieniam piątki i uściski z nieznanymi mi brodaczem, który przybiegł tuż za mną. Korzystam z ciepła wytworzonego w trakcie finiszu i przez kilka minut kibicuje innym. Z pierwszym zimnem rozchodzącym się po plecach uznaje, że czas znaleźć samochód, bagaż i suche ubrania.

Mięśnie, nawet niezawodne łydki, przełączyły się w pozycję off. Nie zamierzam ich już dzisiaj niepokoić. Stąpam ślamazarnie i ostrożnie jakbym szedł po polu minowym. Po drodze mijam ludzi szczelnie owiniętych w enercetkę. Wymieniam porozumiewawcze spojrzenia z tymi, którzy idą w ten sam sposób. Patrzę z zazdrością i podziwem na tych, których pełne energii ruchy wskazywałby bardziej, że są po porannej przebieżce, a nie po kilkudziesięciu kilometrach Beskidów.

ednym ze świeżaków okazuje się chłopak, który przebiegł przez metę cztery minuty przede mną. Z tą różnicą, że on był pierwszy na trasie dłuższej od mojej o trzydzieści kilometrów. Kot.

Z zegarkowego menu wybieram „zapisz”. Garmin beztrosku powiadamia: „czas odpoczynku 22 godziny”. Nie mogę powstrzymać ataku śmiechu. Panie Garmin, idź pan w chuj z takim żartem!

Michał Chudy 


                We wstecznym lusterku odbija się moja twarz. Może policzki są trochę zapadnięte, a ja od kilku minut staram się podjąć jakże życiową decyzję o przejściu z tylnej kanapy na fotel kierowcy, ale błyszczące oczy są wielkie jak po garści piguł i nic nie mówią o bólu, nie wspominają o zmęczeniu i zimnie. Bije od nich jedynie szczęście.

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.