DECYZJA

Pewnego razu, jeszcze w 2014 roku, napisałem do mojego przyjaciela, Gomeza, że wyczytałem iż organizowane są takie biegi górskie o chwytliwej nazwie – Bieg Rzeźnika. Napisałem do niego z zamiarem pośmiania się z tego i zażartowania, że można by wziąć kiedyś udział w takowym. Niestety (a może stety) nie odpowiedział śmiechem na mój żart tylko powiedział „okej możemy startować”. Widać spodobał się mu ten jakże absurdalny pomysł przebiegnięcia w czasie 16 godzin trasy z Komańczy do Ustrzyk Górnych mierzącej skromne 77,7 km. Mówię, że pomysł absurdalny gdyż żaden z nas nie brał nigdy udziału choćby w maratonie, a w górach kiedyś pewnie byliśmy ale byliśmy tak mali, że nawet tego nie pamiętamy. Tak zaczęła się nasza przygoda z najtrudniejszym biegiem w Polsce.

PRZYGOTOWANIA

Będąc podekscytowany faktem, że udało nam się przejść przez losowanie, zacząłem przygotowania od strony psychicznej. Przeszukiwałem wobec tego internet w celu znalezienia relacji z biegu, planów treningowych oraz strategii. Miałem cichą nadzieję, że wśród tych informacji uda mi się wyczytać, że komuś udało się ukończyć bieg mając praktycznie zerowe doświadczenia. Nic takiego nie znalazłem, co trochę bardziej utrwaliło mnie w przekonaniu, że porwaliśmy się z motyką na Słońce.

Najpierw trzeba było zebrać sprzęt. Wspólnie z Gomezem ustalaliśmy co należy na taki bieg zabrać ze sobą. Oczywistą rzeczą był plecak oraz kijki. Ja zdecydowałem, że najlepiej będzie kupić sobie specjalny plecak biegowy i do tego również próbowałem namówić mojego partnera. Nic jednak nie dały namowy gdyż ciągle mówił: „nie mam na co kasy wydawać!?!?”  więc po kilku próbach dałem sobie spokój i zaakceptowałem, że będzie biegł z małym ZPG (zasobnik piechoty górskiej). W sumie jego plecy, jego sprawa. Następną obowiązkową rzeczą były kijki ale te udało się załatwić bez większego problemu. Kupiliśmy solidarnie takie same. Wiadomo, żeby te kijki w jakikolwiek sposób pomagały to trzeba umieć z nich korzystać i nauczyć się odpowiedniej do tego techniki. Na treningu z nimi byłem 1 (słownie JEDEN) raz. Takie moje przygotowania. Zdałem sobie również sprawę, że moje New Balance się już rozpadają i konieczna będzie co najmniej jeszcze jedna para butów (wydatki wydatki wydatki). Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że specjalne buty z agresywnym bieżnikiem nie są niezbędne i szkoda je kupować na jeden bieg. Kupiłem wobec tego pomarańczowe, oczojebne Asicsy. Doszło do tego parę innych rzeczy takich jak jedzenie na trasę ale o tym wspomnę później.

Kolejnym istotnym czynnikiem była logistyka. W naszym przypadku leżała i kwiczała. I mówię to całkiem poważnie. Żaden z nas nie kwapił się chociaż trochę do tego by ogarnąć jakoś ten wyjazd. Czasu było coraz mniej a my ani nie mieliśmy zarezerwowanego pobytu ani ogarniętej drogi na miejsce startu. Co więcej nic sobie z tego nie robiliśmy, a wręcz bawiła nas cała sytuacja. W końcu ja uznałem, że trzeba coś z tym zrobić bo inaczej nici z biegu. Posiedziałem parę godzin przy komputerze i udało mi się zarezerwować dojazd oraz napisać do Bacówki pod Honem.

Czas uciekał i trzeba było brać się za solidne treningi. Dalej uważaliśmy, że ten pomysł był co najmniej nierozsądny ale jak zaczęliśmy to skończymy. Od zawsze powtarzam sobie, że nie jestem typowym sportowcem. Wobec tego sportowe zasady, że trzeba się przygotowywać, biegać w górach, trenować podbiegi oraz zbiegi mnie nie obowiązują. Nie znaczy to jednak, że całkowicie olałem przygotowanie fizyczne, aczkolwiek nie było ono tak porządne jak być powinno. Pojawiło się w moim treningowym repertuarze więcej biegów a nawet biegi po schodach jednak najdłuższe wybieganie jakie robiłem mierzyło ok 30km, co przy dystansie jaki mieliśmy zamiar ukończyć jest tak naprawdę niczym. Po ukończeniu tego wybiegania mojego, powiem szczerze, czułem się jak zwłoki. Pamiętam, że byłem wtedy na diecie nisko węglowodanowej w celu zredukowania masy przed biegiem i ten trening sprawił, że dieta poszła w odstawkę. Tak bardzo mnie zmęczył. W międzyczasie namawiałem Gomeza by zaczął więcej biegać. Z początku odnosiło to marne skutki jednak z czasem zmotywował się i zaczął biegać po 15-20km (śmieszne te nasze długie biegi przy ogromie 80km).

Około tydzień przed biegiem całkowicie zaniechaliśmy wszelkie formy treningu wierząc w to, że regeneracja nas wspomoże. Uznaliśmy, że co zrobiliśmy to nasze i dalsze treningi nie mają sensu i lepiej po prostu dobrze wypocząć.

W prawie każdej naszej rozmowie przewijał się temat Rzeźnika. Gomez pytał się mnie czy damy radę to ukończyć. Ja odpowiadałem, że obstawiam nasze szanse na 50% gdyż wiem, że nasza psychika jest mocna ale kondycyjnie polegniemy. Podobno psychika to większość sukcesu więc szanse były. Tak przygotowani i zmotywowani wyruszyliśmy 04.06.2015 r. o  godzinie 05:00 w drogę do Sanoka gdzie następnie przesiedliśmy się w autokar do Cisnej.

DZIEŃ PRZED BIEGIEM

Dotarłszy na miejsce popytaliśmy ludzi gdzie są odbiory pakietów oraz rejestracja i udaliśmy się czym prędzej do biura zawodów. Wyglądaliśmy komicznie z naszymi ogromnymi, wypchanymi po brzegi ZPG. Oczywiście nasza kolejka po odbiór pakietu startowego była najdłuższa ze wszystkich. Mozolnie posuwaliśmy się na przód patrząc w międzyczasie na otaczających nas zawodników. Znaczna większość z nich wyglądała na wytrawnych biegaczy, których kilometraż w nogach można liczyć w tysiącach. Nie zraziło nas to jednak gdyż nie przyjechaliśmy by z nimi rywalizować lecz by sprawdzić siebie i pokonać własne słabości.

Po długim czasie udało nam się odebrać upragnione pakiety startowe. Przyznać trzeba, że były dość bogate (250 zł wpisowego). Zawierały między innymi koszulkę techniczną z logiem biegu i przebiegiem trasy, bandanę firmy Buff oraz masę gadżetów od wielu sponsorów (nawet żel pod prysznic się znalazł). Po ogarnięciu pakietów przyszedł czas na rozplanowanie przepaków. Dalej oglądaliśmy inne drużyny jak profesjonalnie przygotowują sobie rzeczy na stacje oraz jak dzielą prowiant na trasę. My nie mając żadnego doświadczenia w tego typu biegach podzieliliśmy nasze rzeczy według starej dobrej metody tzw. „na oko”. Uznaliśmy, że przebierzemy się w Cisnej w świeże ciuchy gdyż podobno od tego miejsca zaczyna się prawdziwy Rzeźnik. Zostawiliśmy w Cisnej nawet nowe buty, co w moim przypadku okazało się strzałem w dziesiątkę. Resztę rzeczy rozłożyliśmy według uznania z założeniem, że będziemy jeść co 15km (tak, wiem, bardzo głupie).

Wychodząc z obszaru biura natknęliśmy się na charakterystyczną Toyotę Hilux z Komandosami JWK wewnątrz. Ranga imprezy od razu dla nas wzrosła. Po rozlokowaniu naszych rzeczy na odpowiednie przepaki ruszyliśmy ku Bacówce nie wiedząc nawet gdzie ona się znajduje. Na szczęście udało nam się dopytać kogoś po drodze. Kazali nam iść wzdłuż drogi pod górę aż dojdziemy do Bacówki. Szliśmy kawał czasu a celu nie widać. Okazało się, że po prostu za mało przeszliśmy gdyż nasze lokum znajdywało się naprawdę daleko (ok 25 min marszu) od biura zawodów.

Wykupiwszy nocleg na glebie (szczęście, że były wolne miejsca) udaliśmy się na odprawę przed biegiem. Byliśmy głodni, wobec tego po wysłuchaniu najważniejszych informacji udaliśmy się w poszukiwaniu jedzenia. Gomez rzucił hasło, że idziemy do Oberży więc tam poszliśmy. Po drodze zastanawialiśmy się dlaczego akurat tam skoro wokół pełno knajp lecz nie umieliśmy odpowiedzieć sobie na to pytanie. W Oberży pod Kudłatym Aniołem zjedliśmy bardzo dobre penne ze szpinakiem i serem żółtym ograniczając śmietanę gdyż obawialiśmy się, że źle to wpłynie na nasze żołądki. Posiłek był mały jak na nasze standardy lecz nie przeszkadzało nam to gdyż nie chcieliśmy się zbytnio przejadać na noc.

Po obiedzie, w drodze do Bacówki kupiliśmy sobie nasze śniadanie mistrzów tzn. Colę w puszce i ciastka Belvita w myśl zasady „cukier cukier cukier”. Po kolejnej wspinaczce do Bacówki udało nam się w końcu ułożyć w naszych śpiworach do snu. W momencie położenia się zostało go nam około 3-4h gdyż musieliśmy wstać najpóźniej o 00:30 bo autokary do Komańczy odjeżdżały godzinę później. Noc nie dawała jednak snu. Ludzie kręcili się wokół, świecili latarkami, gadali itd. nawet pewien historyk opowiedział nam historię swego życia. Staraliśmy się zasnąć jednak za wszelką cenę wiedząc, że każda godzina snu jest na wagę złota. I udało nam się w ciągu tej nocy przespać właśnie tą godzinkę co w połączeniu z brakiem snu dnia poprzedniego nie wróżyło nam dobrze na najbliższą przyszłość. Mieliśmy to jednak w dupie i trzeba było wstawać. Wstaliśmy nawet wcześniej gdyż żaden z nas już nie spał około północy pewnie przez emocje. Zaczęliśmy szykować się na najtrudniejszy bieg naszego życia.

DZIEŃ STARTU

Moją pierwszą myślą po obudzeniu się było „o kurde to już za chwilę”. Pamiętam, że czułem ogromne parcie na pęcherz, toteż pierwsze co zrobiłem to udałem się do łazienki. Przemywszy twarz zimną wodą trochę oprzytomniałem. Był to mój pierwszy bieg tego typu więc nie wiedziałem dokładnie jak się należy przed nim przygotować. Wyczytałem tylko wcześniej, że należy nakremować wrażliwe na otarcia miejsca. Tak też zrobiliśmy. Gomez zaproponował naklejenie również plastrów na tylną część stopy by sobie jej nie obetrzeć więc po chwili męczenia się z plastrami udało nam się to zrobić. W czasie gdy my się szykowaliśmy wokół kręcili się ludzie z naszej sali i dziwili nam się co my wyprawiamy w ogóle i jak to jest możliwe biec 80 km po górach. Nie umieliśmy im odpowiedzieć gdyż nawet nam wydawało się to niemożliwe. Napełniliśmy nasze bukłaki, ubraliśmy się w zaplanowane ciuchy, zapieliśmy numery startowe i z uśmiechem na ustach, śmiejąc się z wyzwania, które nas czekało opuściliśmy bacówkę. Po drodze zjedliśmy nasze przygotowane wcześniej śniadanie, gdyż wcześniej nie było na nie czasu.

Im bliżej autokarów docieraliśmy tym więcej widzieliśmy zawodników. Niektórzy nawet biegli sobie lekko chcąc pewnie rozładować emocje. Wsiedliśmy w pierwszy lepszy autokar, w którym były miejsca obok siebie. Pierwsze co zrobiłem to wziąłem zwiększoną dawkę Stoperanu by nie musieć tracić czasu w krzakach. Podzieliłem się nim również z partnerem. Wszyscy nasi współtowarzysze podróży wyglądali na doświadczonych biegaczy. Nie udało nam się dostrzec nikogo w wieku choćby zbliżonym do naszego. Dostrzegliśmy również, że sporo par ma koszulki z nazwami swoich drużyn. My również mieliśmy część garderoby spajającą drużynę. Były to nasze czapeczki z daszkiem z dumnym napisem „wojska lądowe”. Nie rozmawialiśmy ze sobą prawie, oczekując w skupieniu momentu odjazdu autokarów. Gdy ten nastąpił ja postanowiłem spróbować oddać Morfeuszowi chociaż część długu w postaci snu, którego tak bardzo nam brakowało. Gomez jednak, przynajmniej z tego co widziałem, siedział dalej w skupieniu aż do momentu przyjazdu.

Wysiedliśmy z autokarów w Komańczy. Okazało się, że jest tam dużo zimniej niż było w Cisnej. A przynajmniej mnie się tak wydawało. W tle było słychać charakterystyczne bębny i nawoływanie organizatorów by zejść z jezdni oraz gdzie rozlokowane są toalety. Korzystając z okazji zrobiliśmy sobie kilka wspólnych zdjęć. Patrząc na te tłumy biegaczy cieszyłem się, że biorę udział w czymś wielkim. Po jakimś czasie padł komunikat by ustawiać się powoli w swoich strefach startowych, mając na uwagę by wybór strefy dostosować do swoich możliwości. Strefy oznaczone były tabliczkami na których napisane było np. 12 km i nie wiedzieliśmy co oznaczają te rzekome kilometry. Lecz z racji, że nasze możliwości ocenialiśmy na praktycznie żadne, stanęliśmy gdzieś z tyłu. Krótka rozgrzewka, głównie nóg i po chwili usłyszeliśmy odliczanie. Trzy. Dwa. Jeden… Strzał! Zaczęło się!

KOMAŃCZA – CISNA ß

Wystartowaliśmy. W końcu po wielu miesiącach od decyzji ruszamy z Komańczy razem z setkami biegaczy. Zaczęło się spokojnie. Maszerowaliśmy w sporym korowodzie do pierwszego podbiegu. Tam grupa zaczęła się rozbijać na tych, co gdy jest pod górkę to biegną oraz na tych, co wolą maszerować by oszczędzać siły. Oczywiście my byliśmy w tej drugiej grupie. Gdy zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy przedostatni to zaczęliśmy trochę przyspieszać. Głównie w marszu, który był naszą mocną stroną. Powoli wyprzedzaliśmy innych zawodników na podejściach, by po chwili stracić uzyskaną przewagę na zbiegu. Taka wymiana pozycji ciągnęła się przez pierwsze kilka kilometrów, do momentu wejścia w las.

Skończyła się najszybsza część trasy. Dalej spokojnie truchtaliśmy by trzymać się w miarę planu, którego głównym założeniem było by nie szarżować i oszczędzać siły. Od zejścia z asfaltu, ścieżka zrobiła się znacznie węższa wobec czego ciężej było wyprzedzać innych zawodników lecz dalej nam się to jakoś udawało. Podejrzewam, że te osoby co ich wtedy wyprzedziliśmy to są te osoby, którym biegu nie udało się ukończyć aczkolwiek mogę się mylić. Zaczęły się pojawiać pierwsze strumyki, które należało pokonać suchą stopą. Mnie ta sztuka się nie udała i w pierwszy możliwy strumień wpadłem mocząc całą lewą stopę. Naczytałem się, że suche stopy to podstawa w takim biegu i mogę sobie je odparzyć teraz wobec czego byłem pełen obaw aczkolwiek biegłem dalej narzekając co jakiś czas na swoją niezdarność i pech. Korzystając z wolniejszego tempa rozmawiałem sobie z Gomezem co umilało i przyspieszało mi czas. Posuwaliśmy się dalej na przód pijąc równo co 10 minut 2 łyczki wody bo Gomez mówił, że tak należy się nawadniać. Skrupulatnie pilnował tego czasu i przypominał o tym by się napić. Rozmawialiśmy również z innymi biegaczami, takimi co już debiut w tym biegu mają dawno za sobą. Pytaliśmy ich się o trasę oraz jak daleko jesteśmy, gdyż duża część z nich miała pulsometry z GPS. Ku pokrzepieniu serc dowiedzieliśmy się od nich, że to co wtedy pokonywaliśmy to tak naprawdę jest nic i to co trudne to jeszcze przed nami. Braliśmy ich opowieści z przymrużeniem oka gdyż nie mając doświadczenia nie potrafiliśmy sobie wyobrazić jak trudno może jeszcze być.

Trasa dalej ciągnęła się lasami lecz pojawiało się coraz więcej stromych podejść. Pełni sił pokonywaliśmy je w dość szybkim marszu. Aż zdawało mi się, że w zbyt szybkim. Kilkukrotnie powstrzymywałem Gomeza by nie wyprzedzał innych i oszczędzał siły gdyż czułem, że jeszcze nam się one przydadzą. W międzyczasie robiliśmy się głodni a nie było jeszcze naszego założonego 15 kilometra. Zjedliśmy sobie po żelu sądząc, że uśmierzy on nasz głód na dłuższy czas. Pomyliliśmy się jednak i już po kolejnych około 5 kilometrach zachciało nam się jeść. Batonik został zjedzony i tym samym pożegnałem się ze swoim prowiantem na ten odcinek biegu a nie było jeszcze połowy. Biegliśmy jednak dalej pytając się co chwila gdzie jest pierwsza stacja tzn. Żebrak. Jedni mówili, że jeszcze duży kawałek, inni, że mniejszy a jeszcze inni, że już go ominęliśmy. Do dzisiaj nie jesteśmy pewnie czy Żebrak to była taka drewniana altanka czy to miejsce gdzie był pierwszy pomiar czasu.

Gdy dotarliśmy do wspomnianego wyżej pomiaru czasu przywitała nas grupka wolontariuszy w pomarańczowych koszulkach z logiem biegu. Gratulowali nam i bili brawo co podniosło mnie na duchu i przypomniało, że bierzemy udział w prawdziwych zawodach. Dobiegnięcie do tego punktu zajęło nam 02:40 i myśleliśmy, że do Cisnej dotrzemy z czasem około 5h. Mieliśmy tą świadomość, że za nami połowa najdłuższego odcinka, co skłaniało nas do śmiałych myśli, że może jakimś cudem ukończymy ten bieg. Poruszaliśmy się dalej naprzód raz idąc pod górkę, raz biegnąc z górki bądź na płaskim. Uważaliśmy przy tym bardzo by się nie rozwalić o liczne korzenie i kamyki. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że te złe korzenie to nic w porównaniu do tego co będzie dalej.

Po jakimś czasie dopadł mnie pierwszy (i chyba jedyny większy) kryzys. Zrobiłem się dość głodny nie mając ze sobą jedzenia.  Pojawiły się myśli, że nie ukończymy tego. Że zawiedziemy siebie i osoby, które na nas liczyły i wspierały nas w naszym wyzwaniu. Wiedziałem, że gdy nie ukończę nie będę mógł sobie spojrzeć w twarz. Ale co zrobić skoro brak jedzenia a ja z minuty na minutę traciłem siły? Z pomocą przyszedł mój partner, który zabrał ze sobą zbawienny woreczek rodzynek i kostek czekolady. Uradowany tym, że ma i się podzieli ze mną przełamałem swoje słabości i podjadając co chwilę garść rodzynek śmiało parłem naprzód. Dało mi to naprawdę porządnego kopa energetycznego nawet większego niż te żele i batony. Dalej pokonywaliśmy kolejne kilometry z nadzieją wypatrując drogi, która biegła obok naszej Bacówki gdyż wiedzieliśmy, że jest częścią trasy prowadzącą do Cisnej. Pytaliśmy dalej innych biegaczy jak daleko do punktu lecz i tym razem odpowiedzi były różne. Uznałem więc, że te pytania nie mają sensu.

 Po drodze pokonaliśmy pewien ciekawy zbieg. Było to pod nieczynnym wyciągiem krzesełkowym. Owy zbieg był tak stromy, że nawet ledwo można było schodzić tamtędy. Część biegaczy, mając jednak pewne doświadczenie i odwagę zbiegało tam ze sporą szybkością. Nie byliśmy to jednak my. Ostrożnie stawialiśmy każdy krok pchani grawitacją w dół. Jakiś facet z grupy tych zbiegających wywalił się obok mnie i pojechał perę metrów na tyłku. Nic sobie jednak nie zrobił z tego faktu i po chwili biegł dalej. Na dole cieszyliśmy się, że obyło się bez wywrotki i uszkodzenia sobie czegoś. Zdaje mi się, że był to najbardziej stromy zbieg ze wszystkich.

Czuliśmy w sercu, że Cisna jest już blisko. Nie pomyliliśmy się. Nieduży czas po tym zbiegu zobaczyliśmy znajomą żwirową drogę w dół, którą nie raz już pokonaliśmy. Jakoś w tym miejscu zorientowałem się, że coś mi się majta przy bucie. Okazało się, że była to moja podeszwa. Nie było to jednak wszystko gdyż poza odklejoną podeszwą miałem dziury z boku butów na długość połowy mojej stopy. Idealnie sobie obliczyłem żywotność mojego starego obuwia gdyż liczyłem, że do Cisnej dotrwają. Co prawda na punkcie jeszcze nie byliśmy ale ten odcinek asfaltowy mógłbym przebiec nawet boso.

Przez te 2 kilometry z Bacówki do punktu towarzyszyło nam duże grono kibiców wspierając nas brawami i miłym słowem. Za każde wsparcie mimo dużego zmęczenia im dziękowałem gdyż naprawdę wiele to dla mnie znaczyło i dodawało mi ono skrzydeł. Zacząłem nawet szybko biec ponieważ w naszym zasięgu było wyrobienie się na punkt z czasem mniejszym niż zakładane 5 godzin. Nie spodobało się to jednak Gomezowi, który albo był mocno wycieńczony albo nie pomagał mu tak jak mnie doping kibiców. Biegł jednak ze mną wyzywając mnie co chwilę od najgorszych. Nic sobie jednak z tego nie robiłem gdyż wyzwiska od przyjaciela to tylko taki inny rodzaj uprzejmości.

Z uśmiechem na ustach pokonaliśmy pomiar w Cisnej z czasem 04:55 co dla nas było bardzo dobrym wynikiem i napawało nas optymizmem na resztę trasy.

PRZEPAK W CISNEJ

Na punkcie była obecna cała masa ludzi, którzy dotarli do niego przed nami. Nie zdziwiło nas to wcale gdyż wiedzieliśmy, że z takim czasem w czołówce z pewnością nie jesteśmy. Pierwsze co zrobiliśmy to oczywiście odebraliśmy nasz depozyt wraz z kijkami i rozlokowaliśmy się gdzieś na terenie Orlika. Zarówno ja, jak i Gomez mieliśmy zostawione w Cisnej rzeczy do całkowitego przebrania się. Jednak zanim się przebrałem to zrobiłem sobie kilka zdjęć by uwiecznić te chwile. W tym czasie Gomez poszedł po Powerade, którego rozdawali w ilościach iście hurtowych. Wypiliśmy wobec tego ze 3 kubeczki na osobę a także zabraliśmy ze sobą po butelce by mieć na kolejne kilometry biegu.

Dostatecznie nawodnieni mogliśmy w końcu zacząć się przebierać. Najbardziej cieszyłem się z tego, że będę mógł zmienić moje zniszczone już buty na nowe. Założyłem również opaski kompresyjne firmy BV Sport, które zakupiłem kilka dni przed biegiem. Dodam, że nigdy nie biegałem w czymś takim i tak naprawdę nie wiedziałem nawet jak to działa lecz wiedziałem, że jeżeli nie pomoże to na pewno nie zaszkodzi. Gdy ja się przebierałem to, mój partner chłodził sobie nogi sprejem. Uznałem, że mnie takie zabiegi  potrzebne nie są. Jeszcze tylko napełniliśmy nasze bukłaki wodą do pełna, wyregulowaliśmy kijki oraz uzupełniliśmy zapasy i byliśmy gotowi na kolejne 20 km walki.

CISNA – SMEREK

Podobno od tego miejsca zaczyna się prawdziwy Rzeźnik. Spojrzeliśmy na zegarek i ujrzeliśmy, że przepak zabrał nam aż 30 minut. Trochę dużo. Liczyliśmy na to, że nie będziemy musieli później ostro nadrabiać przez to. Mając w nogach ponad 33 km już pobiliśmy swoje rekordy najdłuższego biegu w życiu, a nie była to nawet połowa docelowego dystansu.

Wyruszyliśmy z Cisnej malowniczym mostkiem w stronę pierwszego większego podejścia pod Małe Jasło (1097 m n.p.m.). Nazwa dość myląca bo każdy kto tam był nie powiedziałby, że to podejście jest małe. Trzeba było przeprosić się z nieużywanymi od dawna kijkami i nauczyć się z powrotem z nimi chodzić. Pierwsze kilka minut używania kijków było dla mnie dość dziwne i nie raz sam łapałem się na tym, że idę na tzw. misia (prawa ręka – prawa noga). Po dłuższej chwili jednak teren i sytuacja wymusiły na mnie poprawną technikę.

Wspinaliśmy się na wspomniane wcześniej Małe Jasło nie zdając sobie sprawy jak wysokie ono jest. Pięliśmy się w górę krok po kroku co jakiś czas robiąc sobie chwilę przerwy gdy jeden z nas odczuwał zmęczenie. Ilość tych przerw pewnie wynikała z tego, że gdy już wchodziliśmy to dość szybkim tempem. Nie raz w marszu wyprzedzaliśmy inne pary po to tylko by dać im się znów za chwilę wyprzedzić podczas naszego postoju.

Pamiętam, że nie mogłem doczekać się połonin. Na zdjęciach i filmach, które przeglądałem przed biegiem prezentowały się one tak pięknie, że całą wspinaczkę myślałem o tym, że już zaraz tam będę. Nie zdawałem sobie oczywiście sprawy jak bardzo później mi zbrzydną.

Gdy skończyło się to niekończące się podejście, zrobiliśmy sobie chwilę przerwy na kilka zdjęć, łyk Powerade oraz na podziwianie widoków. Ujrzeliśmy również tabliczkę, że do Smereka mamy ok 3 godziny drogi.  Nie tylko my robiliśmy sobie zdjęcia więc nie mieliśmy tego uczucia, że inni zawodnicy nam uciekają.

Zaczęło się robić trochę płasko toteż trzeba było wziąć kijki w garść i ruszyć biegiem. Bieg co prawda był bardzo wolny ale zawsze to szybciej niż marsz a wiedzieliśmy, że jeżeli mamy zamiar się wyrobić z czasem to każda chwila się liczy. Na połoninie zaczęło dość mocno wiać, nawet do tego stopnia, że czasami musiałem trzymać czapkę by wiatr mi jej nie zwiał. Nie było jednak zimno gdyż byliśmy wystawieni na słońce, które mocno prażyło tego dnia. Zaliczyliśmy jeszcze stosunkowo niewielkie podejście pod Jasło (1153 m) i cieszyliśmy się względnie płaską trasą raz maszerując a raz biegnąc. Mówię względnie gdyż pełno było małych zbiegów i podbiegów gdyż trasa prowadziła nas raz przez połoniny by za chwilę wbiec między drzewa a następnie przebiegać wśród wysokich traw.

Tak też poruszaliśmy się naprzód aż do szczytu o nazwie Fereczata. Od tego momentu bowiem zaczynały się potężne zbiegi na których trzeba było dość mocno uważać by sobie czegoś nie zrobić. Na jednym z takich zbiegów byłem kilka metrów przed Gomezem i nagle usłyszałem krzyk za mną. Odwróciłem się pełen najgorszych obaw, że mój partner zrobił sobie coś z nogą. Okazało się jednak, że to nie on lecz inny zawodnik krzywo stanął i skacząc na jednej nodze trzymał się kurczowo za kostkę. Ten widok jeszcze bardziej wzmógł moją czujność. Po drodze w dół Gomez zagadał do innych biegaczy czy mają może jakieś środki przeciwbólowe gdyż swoje gdzieś zapodział. Z początku nie chcieli mu dać lecz po krótkiej wymianie zdań i wspomnieniu, że jest ratownikiem otrzymał 2 tabletki, które natychmiast wziął. Podziękował i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Gdzieś pomiędzy Fereczatą a Drogą Mirka spotkaliśmy charakterystyczną parę biegaczy. Charakterystyczną gdyż była to para mieszana a na dodatek facet w tej parze był obcokrajowcem. Zaczęliśmy się wyprzedzać nawzajem raz my ich raz oni nas śmiejąc się z tego i zagrzewając do dalszego biegu.

Biegliśmy zniecierpliwieni nie wiedząc gdzie owy przepak w Smereku się podział. Aż zbiegając w dół stromym, błotnym korytem ujrzałem wolontariuszy częstujących wodą. Krzyknąłem więc do Gomeza, że dotarliśmy prawdopodobnie do punktu. Niestety jednak okazało się, że był to tylko punkt gdzie można było uzupełnić wodę a do punktu właściwego biegła jeszcze ok 7km całkowicie płaska Droga Mirka.

Z jednej strony ucieszył mnie profil trasy w tym miejscu a z innej nie. Cieszyłem się, że nie ma stromych podejść jednak to oznaczało, że trzeba było biec, a zmęczenie nóg nie pozwalało by biec cały ten odcinek bez przerwy. Obraliśmy więc taktykę, że do pewnych charakterystycznych punktów biegniemy by na chwilę przejść znów w marsz. Najczęściej wyglądało to tak, że wyznaczaliśmy sobie np. charakterystyczny cień albo tasiemkę na drzewie po czym gdy byliśmy blisko tego punktu wyznaczaliśmy sobie punkt kawałek dalej. Cóż, taka nasza psychika. Po drodze Gomez pytał się kilku osób jak daleko do Smereku. Pamiętam pewną odpowiedź, że ok 2 km. Biegliśmy kawał drogi i przy następnym pytaniu również usłyszeliśmy, że do pokonania jeszcze 2 km. Wkurzaliśmy się tylko na to ale co zrobić, trasa nie może przecież biec w nieskończoność. Dalej mijaliśmy się ze wspomnianą wcześniej parą lecz trochę przed punktem nas wyprzedzili i krzyknęli, że wezmą dla nas jedzenie na przepaku. Zobaczyliśmy ich dopiero na mecie, gdzie okazało się, że dobiegli kilka minut po nas czyli wygraliśmy tą naszą małą rywalizację.

Gdy zaczęło się robić głośno i pojawiało się coraz to więcej kibiców wiedzieliśmy, że jesteśmy u celu. Wiedzieliśmy też, że przebiegliśmy ponad 50km czyli maraton mamy już zaliczony. Był to nasz pierwszy w życiu pokonany dystans maratoński. Gdybyśmy taki czas mieli podczas zwykłego maratonu w mieście to byłby trochę wstyd jednak teraz byliśmy z niego dumni. Wbiegliśmy do punktu z czasem 09:25 ciesząc się, że ponad połowę trasy mamy już za sobą.

PRZEPAK W SMEREKU

Po wejściu na punkt pierwsze co rzuciło nam się w oczy to było stoisko z powszechnie znanymi bułkami. Były to zwykłe bułki do wyboru z serem żółtym, smalcem, dżemem i może czymś jeszcze. Poprosiłem o wariant z serem i po skosztowaniu od razu poprawił mi się humor. Była to bowiem prawdopodobnie najlepsza bułka z serem jaką jadłem w życiu. Nie wiem co decydowało o tak wspaniałym smaku. Może było to duże zmęczenie, może atmosfera a może po prostu odmiana od tych wszystkich żelów i batonów zjedzonych wcześniej. Ważne że smakowała wspaniale.

Po konsumpcji usiedliśmy sobie po prostu gdzieś na trawie by odpocząć i napić się rozdawanego tam Powerade. Doskonale popijało się nim wspomnianą wcześniej bułeczkę. Standardowo nasmarowaliśmy się by nie było obtarć, napełniliśmy bukłaki i już byliśmy gotowi do dalszej drogi. Jednak nie wyruszyliśmy od razu lecz zjedliśmy sobie kolejną bułkę (Gomez chyba nawet jeszcze jedną). Miałem przygotowane w depozycie kolejny zestaw ubrań jednak uznałem, że nie ma sensu się przebierać i szkoda w ogóle czasu na to. Skorzystaliśmy tylko z depozytu by zostawić bluzy które zajmowały nam plecaki.

Podczas gdy ja udałem się do depozytu by to zrobić, mój partner poszedł do toalety. Sporo czasu go nie było więc korzystając z okazji pogadałem sobie z inną parą spotkanych wcześniej biegaczy (nie tych co się z nimi mijaliśmy). Na trasie spytali nas się raz czy jesteśmy w wojskach lądowych skoro nosimy te czapeczki. Teraz mogłem z nimi pogadać dłużej i wyjaśnić lepiej. Pytali się mnie gdzie służę w takim razie i co w ogóle robię na takim biegu. Odpowiedziałem im, że nie jestem jeszcze żołnierzem zawodowym a na bieg przyjechaliśmy by się sprawdzić. Chcieli jeszcze zbić ze mną piątkę, co chętnie również uczyniłem, życząc im powodzenia na dalszej trasie. W tym czasie Gomez wrócił z toi toia i mogliśmy ruszać w dalszą drogę. Ruszyliśmy 30 minut przed zamknięciem przystanku więc cieszyliśmy się z lekkiego zapasu. W Smereku spędziliśmy dokładnie 27,5 minuty. Przed nami 12,7 km odcinek do Berehów Górnych.

SMEREK – BEREHY GÓRNE

Po prawie 30 minutach spędzonych na punkcie ruszyliśmy swoje zmęczone ciała w kierunku Smereku. Bowiem wcześniej byliśmy w miejscowości o tej samej nazwie co okoliczny szczyt na który w tamtym momencie zmierzaliśmy. Z poziomu 590 metrów musieliśmy się wspiąć na 1222. Godzina była około 13 toteż słońce bardzo mocno przypiekało. Nie wiem czy wcześniej jakoś tego słońca nie odczuwaliśmy czy po prostu go nie było ale to co świeciło po wyruszeniu z przepaka to była istna męczarnia. Idąc pod górę raz za razem zatrzymywaliśmy się w chociażby najmniejszym kawałku cienia by pociągnąć z bukłaka kilka łyków wody. Wiedzieliśmy bowiem że odwodnić się w taką pogodą bardzo łatwo a skutki odwodnienia przekreśliłyby nasze szanse na sukces.

Nie tylko my robiliśmy odpoczynki w cieniu więc cieszyliśmy się, że nie tracimy na tym dużo czasu w stosunku do reszty zawodników. Moje zdziwienie budziły osoby które biegły w ten upał bez żadnego nakrycia głowy. My woleliśmy jednak pozostać w naszych wiernych, charakterystycznych czapeczkach.

Po wspięciu się na szlak wiodący na szczyt co chwila mijaliśmy turystów, którzy witali się z nami i dopingowali. Z tego co pamiętam to na tym szlaku zaczęły pojawiać się pierwsze z wielu znienawidzonych przez nas kamieni. Znaczna większość z nich wyglądała jakby ktoś wziął płytkę chodnikową i rzucił kantem w ziemię. Ciężko się po tym szło nie mówiąc o biegnięciu. Pięliśmy się jednak ciągle w górę ku widocznemu szczytowi. Z dołu widać było duży sznur biegaczy zmierzających w tamtą stronę. Po drodze musiałem znów trzymać czapkę z powodu ogromnego wiatru. Ten wiatr jednak był też sporym wsparciem gdyż chłodził nas porządnie w momencie gdzie nie mieliśmy żadnego cienia do schronienia się przed strasznym żarem. Dotarliśmy wreszcie na szczyt i korzystając z chwili zrobiliśmy sobie na nim kilka zdjęć podziwiając przy tym widoki. Zajęło nam to trochę więcej czasu niż planowaliśmy i nim się spostrzegliśmy byliśmy daleko w tyle stawki. Źli na siebie musieliśmy zacząć gonić resztę.

Próbowaliśmy odrabiać straty lecz każda próba przyspieszenia na podejściach kończyła się ryzykiem złapania przeze mnie skurczu w udzie. Po drodze pytałem się innych biegaczy co to za szczyt w kierunku którego teraz zmierzaliśmy. Miałem nadzieję, że jest to ta słynna połonina Caryńska dlatego jest tak trudno. Nie wiedziałem jeszcze wtedy jak bardzo się myliłem i jak łatwo teraz się idzie w porównaniu do Caryńskiej.

Równym krokiem z innymi zawodnikami wspinaliśmy się na Osadzki Wierch, który mimo, że w stosunku do Smereka nie miał tak drastycznego podejścia to jednak ono również dało nam w kość. Trasa wiodła bowiem po czymś w rodzaju schodów. Tyle, że każdy z tych schodków miał około 50-60 cm wysokości i przy takim zmęczeniu nóg trzeba było włożyć sporo siły by się na niego wdrapać. Jednocześnie należało uważać by nie spaść gdyż podejście było bardzo strome i upadek gdzieś poza schodki mógł się naprawdę źle skończyć.

Po osiągnięciu szczytu w oddali ujrzeliśmy domek (Chatka Puchatka). Myślałem wtedy, że to może już jest punkt i będziemy mieli kolejny etap biegu za sobą. Moje myślenie nakręcało jeszcze to, że stoi tam dość duża grupa ludzi a niektórzy biegacze siadają sobie i odpoczywają (a nawet raczą się piwem). Rozczarowałem się ujrzawszy, że jest to tylko Chatka Puchatka i do Berehów mamy jeszcze dość duży kawałek drogi. Zaczęliśmy się zastanawiać jaki jest limit czasu na kolejnym punkcie i czy damy radę dotrzeć przed jego skończeniem. Nie pocieszał nas fakt, że niektórzy mówili nam, że punkt zamykany jest o 17 a inni, że o 16:30.

Berehy Górne znajdują się na wysokości 760 metrów toteż musieliśmy zejść teraz spory kawałek w dół. Ponownie spotkaliśmy się ze wspomnianymi wcześniej ogromnymi schodkami, które wcale nie były łatwiejsze przy pokonywaniu ich w dół. Znów trzeba było uważać na każdy krok gdyż te schodki najeżone były tymi okropnymi kanciastymi kamieniami więc o skręcenie stopy było bardzo łatwo. A propos skręcenia stopy to nie raz zarówno ja, jak i mój partner zaliczyliśmy porządne wykrzywienia się stóp lecz jakimś cudem udało nam się uniknąć katastrofy.

Pamiętam, że założyliśmy sobie jednak asekuracyjnie, że Berehy zamykane są o 16:30. Zmierzając w kierunku przystanku po drodze zapytaliśmy się jakiejś turystki ile drogi jest do Berehów. Odpowiedziała nam, że 30 minut biegiem. Na zegarku mieliśmy 16 więc albo ostro ciśniemy albo godzimy się z porażką i wracamy z imprezy na tarczy. Gomez powiedział wtedy coś mniej więcej takiego: „No cóż fajnie było chociaż dobiec tu”. On pogodził się z porażką lecz ja tego nie zrobiłem. Zacząłem biec i namawiałem go by biegł również ze mną. Całe szczęście, że się zgodził podjąć walkę z czasem.

Rozpoczęliśmy wobec tego nasz najbardziej karkołomny sprint w życiu. Biegliśmy z całych sił skacząc po tych podłych kamieniach niczym górskie kozice. Wyprzedzaliśmy raz za razem zdziwionych zawodników (co najmniej 15-20 par). Biegliśmy jak niesieni na skrzydłach ze wzrokiem wbitym cały czas w glebę gdyż upadek przy takiej szybkości i na takim terenie nie wróżyłby nic dobrego. Mówiłem wtedy na głos: „pełne skupienie, nie zabijmy się teraz”. W międzyczasie Gomez wyzywał mnie, że głupi pomysł by tak sprintować i, że mogłem wcześniej przyspieszyć jeszcze zanim zeszliśmy z połonin. Jakimś cudem udało nam się przeżyć ten sprint i zwolniliśmy dopiero gdy ujrzeliśmy organizatorów biegu i banery sponsorów. Spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, że jest około 16:10. Nie wiem czy tak szybko biegliśmy czy tamta kobieta źle oceniła dystans ale cieszyliśmy się, że to już koniec tego odcinka. Mając w zapasie tyle czasu spokojnym marszem dotarliśmy do punktu po upływie dokładnie 13 godzin 11 minut. Kolejny etap najtrudniejszego biegu w Polsce już za nami.

PRZYSTANEK W BEREHACH GÓRNYCH

Gdy dotarliśmy do Berehów to dalej mnie wyzywał i gdy tylko dorwał od ratowników sprej chłodzący to zaczął psikać mi nim na rękę aż mnie sparzył mówiąc, że to kara za ten zryw. Mimo bólu uśmiałem się z tego bo daliśmy przecież radę. Przed nami tylko ok 9 km a czasu było aż nad to. Przynajmniej tak nam się wtedy wydawało. Wypiłem kilka kubeczków Burna by dodać sobie energii i napić się czegoś innego niż woda, uzupełniliśmy bukłak i mogliśmy już ruszać. Mimo piekących trochę pachwin szkoda było nam czasu na smarowanie się kremem. Spędziliśmy na tej stacji wyjątkowo mało czasu jak na nas bowiem tylko 5 minut. Na pokonanie ostatniego odcinka mieliśmy zatem aż 2 godziny i 44 minuty.

BEREHY GÓRNE – META

Wiedzieliśmy, że zmierzamy na najtrudniejszy szczyt tego arcytrudnego biegu. Połonina Caryńska okazała się bowiem istną carycą wśród szczytów. Przed wyjazdem słyszałem oczywiście utwór „Ofiarom trenera Klausa” zespołu „Wiewiórki na Drzewie” gdzie przewijał się motyw właśnie tej połoniny. Pamiętałem wyraźnie cytat z tego utworu, który brzmiał dokładnie „O Caryńska coś ty mi krwi napsuła…”. Wiedzieliśmy więc, że lekko nie będzie.

Wspinaczka zaczęła się z pozoru niewinnie. Nie aż tak bardzo strome podejście wśród drzew nie zapowiadało miejsca gdzie testuje się ludzkie charaktery. Idąc żwawym marszem pod górę minęliśmy pewnego grubszego turystę, który zapytany nas ile jeszcze drogi do Ustrzyk odpowiedział, że około 10km z czego 8 pod górę. Oczywiście nie wzięliśmy sobie tego do siebie bo chyba się przecież nie cofamy a idziemy na przód co nie? Już dawno mówiłem, że pytanie ludzi o drogę to głupota, a odpowiedź tego pana chyba nawet przekonała Gomeza do mojego twierdzenia.

Po drodze mój przyjaciel zaczął narzekać, że brak mu już sił. Mówił, że to przez ten nasz karkołomny rajd na Berehy co było bardzo prawdopodobne gdyż daliśmy z siebie wtedy wszystko. Starałem się go wspierać jakimiś  słowami motywacyjnymi jednak nie chciałem go wkurzyć w obawie, by nie powiedział zaraz, że ma w dupie i dalej nie biegnie. Gdy ujrzałem z boku trasy mały strumyczek powiedziałem mu by przepłukał sobie głowę w nim to może będzie mu lepiej. Uczynił to z ochotą i na trochę wróciły mu siły. Po przejściu od wspomnianego strumyczka około 100 metrów ujrzeliśmy 2 pary biegaczy stojących w cieniu a jeden z nich wymiotował w krzaki. Zatrzymaliśmy się obok nich na krótki przystanek by odsapnąć lekko i zamienić kilka słów. Po dłuższej chwili ruszyliśmy w dalszą drogę.

Nie była to łatwa droga. Wyszliśmy bowiem ze schronienia drzew i ujrzeliśmy przed sobą podejście tak strome, że dla nas wydawało się niemal pionową ścianą. Inni biegacze dawali jednak sobie z nią radę więc czemu my mamy sobie nie poradzić? Gomez znów zaczynał tracić siły. Szedł jednak krok po kroku i nie poddawał się. Myślę, że spotkał się z czymś co opisywane jest jako maratońska ściana. Wyprzedzało nas podczas tego podejścia sporo par lecz nie przejmowaliśmy się tym ponieważ walka toczyła się z naszymi słabościami a nie z zawodnikami. Mając tak zmęczone organizmy sądzę, że tylko silna psychika i ogromna motywacja nie pozwalała nam się zatrzymać. Pnąc się ku górze robiliśmy sobie przerwy dosłownie co około 5 metrów. Nawet nie miałem nic przeciwko gdy Gomez zdjął czapkę gdyż wiedziałem, że jeżeli chociaż trochę mu to pomaga to należy z tego skorzystać.

Po naprawdę mozolnej i trudnej walce osiągnęliśmy miejsce gdzie kończyła się ta stroma ściana a zaczynał wąski szlak ku Połoninie Caryńskiej. W tym miejscu zrobiliśmy kilkuminutowy postój patrząc się na rzesze biegaczy sunących jeszcze za nami. Namówiłem również partnera do założenia z powrotem czapki gdyż słońce prażyło z iście piekielną mocą. Pamiętam, że grzało z naszej prawej strony i czułem wobec tego, że smaży mi się cała prawa strona ciała. Bowiem podczas przygotowań nie uwzględniliśmy w naszych niezbędnych rzeczach żadnego kremu ochronnego przed słońcem. Po biegu jeszcze przez 2 tygodnie schodziła mi skóra z prawej ręki, nogi i całego karku.

Ścieżka ku faktycznemu szczytowi Połoniny Caryńskiej przebiegała przez jeszcze bardziej najeżony kamieniami szlak niż mogliśmy to obserwować wcześniej. Tym razem kamienie były jeszcze bardziej nieznośne i korzystaliśmy z każdej możliwości pójścia poboczem by tylko uniknąć kontaktu z nimi. Klnąc w duchu na kamienie nuciłem sobie w myślach refren piosenki Wiewiórek, który brzmiał „ku górze! Ku niebu! W dolinę! Ku mecie! Medal co tam czeka, co najdroższy na Świecie!”. Wiedziałem, że jeszcze trochę walki przed nami i ten najdroższy medal znajdzie się w naszym posiadaniu.

Dotarliśmy wreszcie do punktu szczytowego tej strasznej połoniny. W oddali widocznych było parę domków, a widząc je Gomez zażartował, że pewnie tam zmierzamy. Była to odległość tak absurdalna, że trzeba było się z tego pośmiać jednak nie wiem czy nie okazało się później, że właśnie tam znajdowała się meta. Na szczycie widniała tabliczka z napisem „Połonina Caryńska”. Ujrzawszy to byłem dumny, że udało nam się ją zdobyć. Najtrudniejsze już za nami. Teraz tylko zejść z połoniny, zbiec lasem i będzie meta.

Maszerując szybkim jak na te warunki tempem w kierunku lasu Gomez zagadał pewnego samotnego biegacza (gdzieś pewnie zapodział mu się partner) o to jak się przygotowywał do tego biegu. On odparł mu, że oczywiście długie wybiegania, częste podbiegi i, że nie jest to jego pierwszy taki bieg bowiem wcześniej ukończył jakieś inne górskie maratony, których nazwy nie jestem w stanie przytoczyć. Słysząc tą rozmowę myślę sobie „no nieźle, a my nic nie ukończyliśmy a jesteśmy tylko kilka metrów za tobą”. Starając się nie odpaść od tego samotnego biegacza próbowaliśmy nawet lekko biec gdy był płaski kawałek terenu bez kamieni co przy którejś próbie z kolei spowodowało u mnie silne uczucie w prawym udzie. Była to zapowiedź skurczu. Gomez jako ratownik wiedział, że nie da się nic poradzić gdy już taki skurcz się pojawi toteż za wszelką cenę starałem się powstrzymać narastający ból. Tym razem to mój organizm zawiódł. Po około 10 minutowej walce z nogą i wyminięciu nas przez wiele par skurcz odpuścił i pozwolił mi poruszać się dalej. Straciliśmy oczywiście z pola widzenia tego pana co to ukończył tyle tych biegów, a szkoda bo moglibyśmy z nim powalczyć.

Po wejściu w leśną ścieżkę byliśmy praktycznie sami na szlaku. Idąc szybko raz z kijkami raz bez wypatrywaliśmy z nadzieją upragnionej mety. Wyprzedziła nas w tym czasie jedna para i korzystając z okazji zapytałem się czy ktoś jeszcze jest tam za nami w ogóle. Odpowiedzieli, że tak co mnie ucieszyło bowiem nie byliśmy całkowicie ostatni. Po drodze natknęliśmy się na drewniane bardzo strome schodki. Były one wilgotne co wiązało się z tym iż były również bardzo śliskie. Ostrożnie stawiając każdy krok schodziliśmy w dół asekurując się trochę kijkami a trochę trzymając poręczy. Na jednym z tych schodków obsunęła mi się noga i poleciałem do tyłu. Udało mi się jednak złapać poręczy i upadek skończył się tylko lekkim stłuczeniem i zdarciem lewej dłoni. A już myślałem, że pokonam ten bieg bez ani jednej gleby. Cóż, nie udało się.

Co chwila zerkałem na zegarek i na trasę przed sobą z nadzieją, że może meta jest już blisko. Minuty mijały jednak a mety jak nie było tak nie ma. W akcie desperacji wybiegłem nawet około 10 metrów przed Gomeza by szybciej ujrzeć upragnioną metę. W pewnej chwili w oddali wypatrzyliśmy parę biegaczy do których z czasem coraz bardziej się zbliżyliśmy aż udało nam się ich dogonić. Dowiedzieliśmy się od nich, że już naprawdę blisko. Po krótkiej chwili wspólnego marszu i wyjściu z lasu usłyszeliśmy szumy, bębny i okrzyki zwiastujące koniec zmagań.

Zebraliśmy w sobie ostatnie pokłady energii, pożegnaliśmy się z tamtą parą i ruszyliśmy biegiem ku mecie. Niósł nas ten cały hałas i uczucie, że osiągnęliśmy nasz cel. Dobiegliśmy tak do jezdni gdzie wolontariusze gratulowali nam i mówili, że już tylko kawałeczek został. Z wielkim uśmiechem na ustach, patrząc na tych wszystkich gratulujących i dopingujących nas ludzi pokonywaliśmy te kilkadziesiąt metrów dzielące nas od pełni szczęścia. Na parę metrów przed metą zwolniłem lekko gdyż pod wpływem euforii odbiegłem kawałek od Gomeza a chciałem byśmy ukończyli bieg dokładnie w tym samym momencie bo przeszliśmy przez to razem. Od początku do końca trzymaliśmy się blisko siebie, wspieraliśmy się, walczyliśmy z naszymi słabościami więc linię mety pokonamy również razem. Tak też zrobiliśmy i z podniesionymi rękoma oraz szerokim uśmiechem na ustach pokonaliśmy XII edycję Biegu Rzeźnika.

PODSUMOWANIE

Mimo, iż dobiegliśmy prawie na końcu (611 miejsce open) to czuliśmy się jak zwycięzcy. Co prawda biegu nie wygraliśmy, ale wygraliśmy z własnymi słabościami, a dla nas to właśnie było najważniejsze. Pokonując ciągle to nowe trudności, po 15 godzinach i 49 minutach udało nam się osiągnąć upragniony cel. Jest to największe moje dotychczasowe osiągnięcie i będzie ono miało zdecydowany wpływ na moje życie.

Wiele myśli przelewało się przez moją głowę po ukończeniu biegu. Przeważająca część z nich była o tym, jakim cudem w ogóle nam się udało. Lecz były też inne myśli, bardziej może wnioski. Doszedłem bowiem do wniosku, że przy odpowiedniej motywacji i harcie ducha jestem w stanie osiągnąć niemal wszystko. Już nigdy nie pomyślę sobie, że czegoś nie uda mi się zrobić, a gdy inni będą starali mi się to wmówić, to tylko się uśmiechnę i powiem by nie skreślali mnie za wcześnie.

Mam nadzieję, że te spisane przeze mnie wspomnienia staną się motywacją dla wielu ludzi i świadectwem tego, że gdy naprawdę się chce i da się z siebie 100% to żaden cel nie jest poza naszym zasięgiem.

Dariusz Goszczyński 

Dyskusja

CAPTCHA
To pytanie sprawdza czy jesteś człowiekiem i zapobiega wysyłaniu spamu.

Wysłane przez ja (niezweryfikowany) w wt., 2016-12-06 13:19

Szacunek za ukończenie! Świetna relacja, podziwiam. Ja bym tak nie mógł tzn. duuuużo bym trenował przed takimi zawodami, aby potem tak się nie męczyć. A Twoje przygotowania były naprawdę... ubogie ;p

Wysłane przez Marcin Banasik (niezweryfikowany) w wt., 2016-12-06 13:51

Świetna sprawa! Serdecznie Wam gratuluję, Relacja mega inspirująca. Planuję start z bratem i na pewno będę wspominał o tym co napisałeś! Pozdrawiam!

Wysłane przez A (niezweryfikowany) w ndz., 2017-02-19 20:44

To nie jest najtrudniejszy bieg w Polsce! Raczej jest to bieg dla rozpoczynających bieganie po górach. Trudny to jest 6xBabia (nikt nie ukończył w limicie), Bieg Granią Tatr czy Ultra Chojnik.